środa, 10 października 2012

The 2nd Law of thermodynamics...

Na dzień dobry pragnę zapewnić, że jest to najbardziej subiektywna z opinii/recenzji na temat tej płyty jaką prawdopodobnie będziecie mieli szansę przeczytać, nie znam się prawie wcale na muzyce ale na Muse jako takim całkiem całkiem, brakuje mi wykształcenia muzycznego a w dzieciństwie pewnie słoń w zoo nadepnął mi na ucho, ale wypadek ten skrzętnie ukryto w mojej karcie zdrowia - więc jeśli nie macie ochoty czytać kompletnie amatorskiej recenzji i się denerwować niewiedzą autorki, to jest ten moment w którym czerwony iks w prawym górnym rogu zaczyna pulsować i czeka aż go naciśniecie.
A jeśli nie przeraża Was ilość prywaty i emocjonalnych przemyśleń, możecie iść dalej. Macie tu neonowego brokuła na drogę

Czekałam na The 2nd Law tak niecierpliwie, że pospieszyłam się nawet w zapewnieniach że pierwszy października mógłby nadejść szybciej. A uwierzcie, zwykle nie czynię takich rzeczy, zwłaszcza mając w świadomości że to również początek nowego, i jak się okazuje, wcale nie lepszego, roku akademickiego.
The 2nd Law jest szóstym studyjnym albumem Muse, drugim - który określiłabym mianem zabałaganionego. O ile w przypadku debiutanckiego Showbizu czy Origin of Symmetry ten chaos, mocno przyprawiony eksperymentalnym gitarowym brzmieniem, sprawdził się doskonale - o tyle rozsadzając już uszy dubstepowym monotonnym łupaniem, już nie działa tak dobrze.
Do ery, powiedziałabym, Black Holes and Revelations brytyjskie trio starało się przecierać nowe szlaki i eksperymentować na tyle, na ile to możliwe. Potem zaczęli chyba odcinać kupony od tego, co już osiągnęli i w ten oto sposób skończyła się jakaś magiczna era odkrywania nieznanego. Wielokrotnie przyrównywano ich do dziesiątek innych zespołów, wśród których przoduje Radiohead, Queen i U2, chyba nawet w takiej dokładnie kolejności - słuchając The 2nd Law mam wrażenie, że zaraz gdzieś zza kolejnego przejścia czy solówki wyskoczy mi Freddie a za nim Brian May ze swoją Red Special pod pachą.
Odnoszę wrażenie, że gdzieś podczas nagrywania The Resistance Matt doznał istnego objawienia genialnych pomysłów, i poczuł że pozostawienie któregokolwiek z nich niewykorzystanego będzie tragedią. Stąd chyba na dwóch ostatnich płytach wybuchowa mieszanka rocka, symfonii, dubstepu, przepychu do mdłości i opery.
Po przesłuchaniu The 2nd Law jak i obejrzeniu extrasów w postaci Making Of... nie mogę pozbyć się wrażenia, że Dominic jest na tej płycie wyrzucony gdzieś daleko daleko, i niewiele miał do powiedzenia. Nie neguję tego, że to w życiu Matta (narodziny dziecka) i Chrisa (odwyk) nastąpiły olbrzymie zmiany, ale tą dominację na płycie widać aż trochę...za bardzo. Poza tym nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby pozostawili mu trochę większe pole do manewru, zrobiłby z tą płytą jeszcze 'coś' by uczynić ją lepszą. Takie perełki jak Map of The Problematique czy Assassin nie miałyby tej mocy gdyby nie perkusja...
No, ale do rzeczy.
Płyta otwiera się przyjemnym, mocnym Supremacy, które personalnie traktuję jako swoistą odpowiedź po latach na Citizen Erased. Mocno uładzoną, dopieszczoną, pompatyczną i zupełnie inną - ale to trochę tak, jak z Innuendo pojawiającym się po latach na podobnym szkielecie co Bohemian Rhapsody w przypadku Queenu. Podejrzewałam, a po pierwszym live'u przekonałam się co do słuszności tych podejrzeń, że to nowy koncertozmiatacz - a raczej twórczość aspirująca do stadionowego, masywnego rocka doprowadzającego swoim brzmieniem publikę do palpitacji serca. Bliżej temu kawałkowi, jak się okazuje, do tego czym miał prawdopodobnie być, czyli piosenki do nowego Bonda. Szczerze mówiąc, monotonna, choć jak zawsze śpiewająca bosko Adele jednak pasuje mi tam mniej niż Supremacy.
Klimat Madness jest już kompletnie odmienny; to intymna, rozwijająca się (piekielnie) powoli historia, która na początku się dłuży, a potem pozostawia niedosyt. Piosenka, która pojawiła się jako trzecia z tego albumu, odstawała wyraźnie od dawnej twórczości Muse i dlatego została raczej chłodno przyjęta przez długoletnich fanów. Samej mnie zajęło to ładnych parenaście (-dziesiąt) przesłuchań zanim się polubiliśmy, a i do tej pory najchętniej przewijałabym pierwsze dwie minuty i czterdzieści sekund. Potem już całkiem przyjemne, choć pachnące Queenem przejście i naprawdę ładna końcówka w stylu U2. Przyznać muszę, że jednak moment w którym Matt śpiewa "I realized I need to loooooooooooooooooooooooooooove" sprawia, że w jednej chwili mam ochotę krzyczeć, płakać i rzucać przedmiotami. Z doświadczenia mogę tylko powiedzieć, że wcale nie bycie samemu jest takie straszne; straszny jest moment w którym człowiek przekonuje się, że nie jest wcale tak silny i obecność drugiej osoby jest mu potrzebna. I chyba dlatego tak bardzo lubię, równocześnie szczerze go nienawidząc, ten właśnie fragment piosenki.
Poof, we arrived at Panic Station. Jeśli ogólnie cały ten krążek miał wzbudzać skrajne emocje, to PS jest najlepszą piosenką na potwierdzenie tej tezy. Za pierwszym razem nie miałam pojęcia czego ja w ogóle słucham i czy to nadal jest Muse...po kilkunastu przesłuchaniach mogę powiedzieć tyle - posłuchawszy tej piosenki rano, będzie się wam odbijać rykoszetem po mózgowiu aż do momentu w którym będziecie kłaść się spać. Ogólnie, wyszedł z tego jeden z lepszych kawałków z płyty, ciekawy, chwytliwy. W przyjemny sposób łączy jakieś szeroko pojęte rytmy popu z charakterystycznym brzmieniem gitary Matta, i rozbrajające partie na trąbkach... Powiedziałabym, że to taki imprezowy hit w stylu późnych lat osiemdziesiątych. Tylko znowu...gdzie jest Dom?
Tak jak i w przypadku The Resistance Matt uderza do klasyki, czego najlepszym przykładem jest Survival (Prelude) - bardzo zresztą przyjemny dla ucha instrumental, mający, jak mniemam, za zadanie przygotować słuchacza na to epickie zdarzenie jakim jest sam Survival.
Jako oficjalna piosenka tegorocznych igrzysk, Survival jest dokładnie taki jak i same igrzyska - wybuchowy, pompatyczny, operowy i rockowy równocześnie...Survival jest najlepszym przykładem tego natłoku pomysłów; próby wciśnięcia ich wszystkich i finalnie - zamknięcie w niespełna czterech i pół minucie stworzyły naprawdę masywny, ale ciężkostrawny utwór. Polubiłam go nawet, do momentu w którym nie zaobserwowałam że zastąpił na koncertach Knights Of Cydonia, które stanowiło perfekcyjnie zamknięcie koncertu. Survival się do tego po prostu nie nadaje, przykro mi.
Follow Me, pomimo zagrażającego zdrowiu stężeniu dubstepu jest jedną z moich ulubionych piosenek na płycie, a jeszcze bardziej cieszy na żywo, gdy przybiera bardziej rockową postać. Utwór, adresowany do Binghama (którego też bicie serca pojawia się na samym początku) trudno określić jako wybitnie udany pod względem tekstu, bo jest dość prosty, ale jako całość...trochę roztapia serce. Z ostatniego numeru Teraz Rocka dowiadujemy się, że pierwotnie był to utwór bardzo rockowy - szczerze, chciałabym usłyszeć właśnie tą pierwotną wersję i czuję, że podobałaby mi się znacznie bardziej.
Jeszcze wczoraj napisałabym, że nie podzielam zachwytów nad Animals, ale przesłuchawszy tego utworu dzisiaj parę razy przyznać muszę że coś jednak w sobie ma. Nie odkryłam jeszcze co to za magiczne "coś", ale przyciąga mnie i teraz chyba mogłabym słuchać jej raz po raz. Brak mi tylko jakiegoś popisu wokalnego, to byłoby taką wisienką na torcie. Jakiś skromny falset? ;)
Niestety, w ciągu półtora tygodnia nie zdołałam jeszcze ustalić jaki jest sens umieszczania na płycie zespołu rockowego kołysanek. Explorers, tak bardzo jak urzeka tekstem tak bardzo mnie odrzuca swoim typowo dziecięcym i kołysankowym początkiem. I te świąteczne dzwoneczki w połowie... Potem rozwija się dość przyjemnie (ale ten bas rodem z Don't Stop Me Now...), co nie zmienia faktu że najmocniejszym (a i tak w porównaniu do poprzedniej twórczości Matta, jednak słabym) punktem piosenki jest jej tekst. Urzekające jest to...
Free me, free me, free me from this world. I don't belong here
It was a mistake imprisoning my soul
Can you free me, free me from this world?
Konia z rzędem temu, komu oko nie poleci, a do końca płyty jeszcze mila i hoho.
Dalszy ciąg stanowi kolaboracja U2 z Brianem May, mianowicie Big Freeze. Przyznam, że to jeden z najrzadziej słuchanych przeze mnie utworów, choć powoli się do niego przekonuję. W kontekście całej płyty, wypchanej po brzegi chórkami, gitarami, symfoniami, stanowi tło, a szkoda. 
Śpiewający Chris to nowość; myślę że to właśnie jego w pełni świadomy (czy to poprawne politycznie?) udział w tworzeniu tej płyty zmienił jej charakter i wydźwięk. Co się okazuje; okazuje się, że Chris daje radę nie tylko śpiewając gdzieś w tle. Spośród dwóch nagranych przez niego piosenek Save Me jest tą spokojniejszą, delikatniejszą, przez to - jednak w kontekście całej twórczości Muse, a nawet już samego The 2nd Law, zwyczajnie monotonną. 
Diametralnie różnym utworem jest Liquid State i to on jest moim faworytem - to właśnie jego wolałabym usłyszeć na koncercie. Mam niesamowity respekt do Chrisa za to, że się otworzył, opowiedział o swojej historii, przede wszystkim - że pokonał to piekło. I napisał dwa utwory, z których jeden jest naprawdę dobrym, jak na debiut, kawałkiem muzyki.
Pamiętam swój atak paniki tuż po odtworzeniu po raz pierwszy Unsustainable; chciało mi się płakać i nawet odechciało mi się czekać na resztę płyty, zakładając że będzie utrzymana w podobnym klimacie. Przyznam że moje nastawienie zmieniło obejrzenie materiału Making Of; nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego ile osób trzeba było zaangażować do zrealizowania tego projektu; że wykorzystano tam instrumenty smyczkowe, chóry...i że to był raczej dość rozbudowany, a nie oparty stricte na brzmieniach elektronicznych pomysł. 
O wiele bardziej, z dwóch ostatnich utworów, podszedł mi Isolated System. Podoba mi się od samego początku do końca - wyrzuciłabym stąd tylko tą gadającą panią. Serio. Wolałabym, jeśli już, śpiewającego Matta, a najlepiej - samą muzykę. 

Dziwna to płyta i podsumowanie jej w jednym poście jest trudne. Łapię się na tym, że Muse z ery ostatniej płyty traktuję jak odrębny zespół niż ten, który stworzył coś tak odważnego i odmiennego jak Showbiz czy Origin Of Symmetry. Nie winię ich za to, że się zmieniają; nie oczekuję, że trzydziestoparoletni Matt po narodzinach dziecka będzie pisał takie same piosenki jak ta osoba, która po grzybkach halucynogennych skonstruowała Plug In Baby i do dziś nie jest w stanie (albo nie chce) powiedzieć o czym tenże utwór jest. Ale jednak słucha się tego 2nd Law i czeka na to mocne uderzenie...i dociera się do końca, a w duszy pozostaje gdzieś niedosyt.
Wydaje mi się (podkreślam, wydaje mi się) że Muse dotarło do takiego punktu w swojej karierze gdzie mogą robić to, co im się żywnie podoba. Dlatego eksperymentują bez obaw - fani obserwujący ich muzykę od czasów Showbiz, Origin of Symmetry, Absolution czy Black Holes and Revelations i tak sięgną po nowy album, choćby z czystej ciekawości. A nowe dubstepowe brzmienia zaspokajają znów potrzeby fanów zdobytych po wybuchu popularności Zmierzchu. Tak czy inaczej, biznes się kręci.
Pocieszające jest to, że Matt nawet riff Burning Bridges potrafił zagrać tak, że rozkręcił publikę, więc o to, czy zatrzęsą w listopadzie Atlas Areną nie muszę się obawiać.
Proszę tylko ładnie, Stockholm Syndrome. To będzie bardzo piękny prezent na moje dwudzieste urodziny. 


2 komentarze:

  1. Piękne podsumowanie Madness.
    Ogólnie, całe idealnie odwzorowuje moje odczucia co do tej plyty.
    Warto przeczytać.:)
    Gratuluję!

    OdpowiedzUsuń