niedziela, 12 lutego 2012

Tydzień z Fincherem i "Dziewczyna z Tatuażem"

Tak się jakoś złożyło, że ostatnie trzy wieczory tego tygodnia spędziłam w towarzystwie twórczości Davida Finchera. I na pewno nie były to wieczory zmarnowane.
Obejrzałam - The Social Network, Se7en i Dziewczynę z Tatuażem - i na tym ostatnim tytule się skupię.

Do kina poszłam kiedy ucichła już wszechreklama, twarze Daniela Craiga i Rooney Mary zniknęły z bilboardów na rzecz Meryl Streep, i popełniłam straszny błąd - naczytałam się opinii osób, które już go obejrzały. Film którym się tak na początku ekscytowałam wzbudzał we mnie coraz bardziej mieszane uczucia - z wyczytanych przeze mnie recenzji wynikało, że z kryminału zrobił się kiepski film pornograficzny, nudny jak flaki z olejem i stojący wyłącznie nagością i przemocą.
No to poszłam.
I wyszłam z kina absolutnie zachwycona.
Niewątpliwym sukcesem jest fakt, że znaczna część widzów-hejterów pojęła nareszcie różnicę pomiędzy drugą, odrębną adaptacją a pojęciem remake'u, co niestety zmusiło ich do uciszenia głosów piętnujących Finchera za zrobienie "beznadziejnego remake'u szwedzkiej wersji". Dziewczyna z Tatuażem nie stanowi drugiej, hollywoodzkiej wersji szwedzkiego "oryginału", ale odrębną produkcję. Notabene, prawa do ekranizacji Fincher zakupił jeszcze przed powstaniem szwedzkiego filmu, ale tym się mało kto zainteresował.
Przyznam, że osoby które wypisują pełne zgorszenia komentarze na temat hiperseksualności filmu najwyraźniej musiały pominąć jakieś 2 godziny i 25 minut z 2-i 38 minutowej produkcji (minus napisy). Samych scen typowo erotycznych naliczyłam dwie. Każda po jakiejś minucie. A jeżeli ktoś uważa, że brutalna i pełna przemocy scena gwałtu stanowi dla niego bodziec seksualny, to da się to leczyć.
Kilkadziesiąt sekund nagiego ciała zarzuciło takie klapki na oczy znaczącej części widzów, że zapragnęli zgnoić naprawdę dobrą produkcję, skutecznie wypierając wszystkie świetne elementy.
Nie na darmo Fincher jest w opinii wielu osób uważany za  mistrza sekwencji początkowych w filmach. Po dwuipółminutowej sekwencji, która opowiada historię Lisbeth, a w tle (tu znajomość trylogii jest jednak dość przydatna) słychać świetnie dopasowany do pojawiających się obrazów cover Led Zeppelin'owego "Immigrant Song" w wykonaniu Karen O, człowiek siedzi wbity w fotel i uświadamia sobie, że minęły dopiero trzy minuty filmu. Zatem to, co nastąpi dalej może być już tylko lepsze...
Stanowczo nakazuję obejrzeć przy okazji czytania tej recenzji ;)
Ewidentnie film ten był trampoliną do kariery dla Rooney Mary. Sam Daniel Craig w końcu przyznał, że skradła mu film ;) Dziewczyna, która całkiem anonimowo śmignęła po ekranie w "Social Network" tym razem całkowicie się zmieniła - i to lubię, pomimo, zdaniem niektórych, konieczności oszpecenia się kolczykami i nietypową fryzurą. Nie mogę im tylko wybaczyć pozbawienia Lisbeth brwi... Mara jest idealnym uosobieniem mojego wyobrażenia o Lisbeth które sobie uroiłam czytając książkę - już kreacja Noomi Rapace tak do mnie nie przemawia. Porównań nie da się uniknąć, ale moim zdaniem Rooney poradziła sobie doskonale z wykreowaniem swojej, odrębnej wersji bohaterki, a Noomi Rapace postawiła poprzeczkę naprawdę wysoko.
Daniel Craig stanowi w tym wszystkim miły wizualnie, acz nieco irytujący rozlazłością i naiwnością swojego bohatera element. Uważam, że obsadę dobrano naprawdę udanie.
Co jest istotne, film można obejrzeć również nie czytając książki - nie pominięto w nim zbyt wielu wątków, niewiele uległo zmianom (a to co uległo, jak mniemam, miało związek z ułatwieniem prac), zastosowano kilka sprawnych skrótów które jednak nie rażą aż tak bardzo i nie odbierają przyjemności z oglądania.
Oprócz aktorów, przyjemnych, choć nieco surowych i chłodnych szwedzkich pejzaży, świetnych dialogów i dobrze przeniesionej na ekran historii, perfekcyjnym dopełnieniem obrazu jest oprawa muzyczna. Oscar za Social Network w zeszłym roku dla Trenta Reznora & Atticus Ross uważam za jak najbardziej zasłużony (jestem zawiedziona, że za taką perełkę jak soundtrack to TGWTDT tej nominacji nie dostali) i nie dziwię się, że David Fincher jeszcze raz podjął współpracę z muzykami nad swoim najnowszym dziełem. Mogłabym się rozpływać godzinami nad soundtrackiem, więc w skrócie napiszę tylko, że trzypłytowe wydawnictwo zawierające ponad trzy godziny doskonałej muzyki na pewno trafi prędzej czy później w moje ręce ;)
Film trwa dwie i pół godziny, ale wychodząc z kina ma się jednak wrażenie, że upłynęło tych minut dosłownie kilkanaście. Zdecydowanie polecam. 

1 komentarz:

  1. Mam ochotę obejrzeć amerykańską wersję, ale trochę się boję rozczarowania w porównaniu z wersją szwedzką, tym bardziej, że kultura Skandynawska nie jest mi obca, a szwedzka w szczególności.
    Do kina pewnie i tak się wybiorę, z ciekawości i by wyrobić sobie własne zdanie na temat porównań dwóch wersji filmu.

    OdpowiedzUsuń