piątek, 28 grudnia 2012

The 2nd Law Tour vs. marzenia

"Proszę tylko ładnie, Stockholm Syndrome. To będzie bardzo piękny prezent na moje dwudzieste urodziny."
Miesiąc i cztery dni po tym wszystkim mogę powiedzieć, że dostałam prezent na urodziny dokładnie taki, jaki chciałam. W komplecie z Map of the Problematique i Sunburn

Najpierw były cztery i pół godziny czekania pod Areną bla bla bla, o tym nie chcecie słyszeć. Wspomnieć tu trzeba o tych, z którymi zatańczyłam na rozgrzewkę cancana, więc nie zamarzłam i było mi jakoś lepiej, i fizycznie i na duszy.
I nagle, O CHEESUS CHRIST! (yea, pun) po prostu otwarcie hipermarketu. Stałam dość blisko w tej kolejce więc poczułam tylko jak tłum mnie niesie (ha, więc tak się poruszamy w tłumie bez wysiłku) i spróbowałam złapać równowagę chwytając się jakiejś balustrady. W tej chwili stwierdziłam prawie że ja się z tej imprezy wypisuję, idę na spokojnie do szatni i dopiero ruszam na płytę..W końcu stałam całkiem niedaleko wybiegu Matta a i tak stamtąd czym prędzej potem uciekałam, więc niewiele straciłam. Po drodze mignęli chłopcy z Everything Everything ale o tym jaki to był wstrząsający występ świadczy chyba najlepiej fakt, że dziś za nic nie mogłam sobie przypomnieć jak nazywał się ten zespół występujący przed Muse...wstyd.

I w końcu, stałosię.
Unsustainable jako utwór otwierający koncert pobiło na głowę Uprising z Coke (ale to festiwal...) Do dziś ciarki biegną po plecach, gdy słyszę ten pierwszy, tak charakterystyczny, wysoki i przeciągły ton. Masywny, ciężki, epicki - chyba trzy najlepiej pasujące mi do tego utworu przymiotniki. Supremacy, tak jak pisałam w swojej recenzji, miało być tym koncertozmiataczem, czymś co porównałabym może do końcówki Knights of Cydonia...takie jest. Matt pierwszy raz do nas przemawia, publikę ogarnia dziki szał (ja badam, czy nadal żyję czy to już życie pozagrobowe, bo nie wiem nawet czy mam dalej na sobie buty...), ktoś obok mnie krzyczy że nie wierzy że to się dzieje naprawdę...
Słyszę pierwsze riffy Map of the Problematique, obok mnie jeszcze nikt się nie cieszy więc chyba wystartowałam pierwsza ze swoim krzykiem...Tym razem nie poddałam się tak łatwo, próbowałam się twardo utrzymać w pozycji stojącej i hell yea, naprawdę PAMIĘTAM cokolwiek z tej piosenki. I can't get it right since I met you... po dwóch latach dalej aktualne.
I tu następuje ten epicki moment kiedy ujawnia się piramida. Po raz pierwszy w życiu widziałam coś tak genialnego i zabrało mi dech na dłuższą chwilę obserwując to wszystko...nie na tak długą znowu, bo ejtisowe rytmy disco powiodły nas w stronę Panic Station. To nad czym płakałam, że jest tragiczne i ja takiego Muse nie chcę, awansowało do jednej z najlepszych piosenek z całego tego albumu ;) I ta rozbrajająca fioletowa kreaturka...:-)
Nie wyrzucili z setlisty Resistance, co mnie niezmiernie cieszy. Tu już tlenu zaczynało brakować, ale gdzie tam do koszmaru jaki nastąpił na Supermassive Black Hole. Przykre jest nadal to, że SMBH (choć już nie spotyka się z takim moim hejtem jak wcześniej) wzbudza taki zachwyt, że ciężko nie pomyśleć że połowa obecnych jest tu tylko po to, żeby usłyszeć ten jeden utwór...Dla mnie nadal bez szału, nawet po dwóch i pół roku, więc próbowałam wrócić do równowagi po tym jak mnie przydusiło na Resistance ;-) I Animals mi to skutecznie umożliwiło, bo tłum się jakby lekko uspokoił. Po raz pierwszy usłyszałam Monty Jam i nie mogę się do dziś pozbyć skojarzenia z Massive Attack i ich Teardrop. Spośród jam-ów wszelakich nadal Helsinki pozostaje moim ulubionym i chciałabym go kiedykolwiek usłyszeć, ale jak się nie ma co się lubi...
I tu następuje ten moment kiedy się rozklejam i z którego nie jestem wcale dumna, a który jakimś cudem zdarza się na każdym koncercie, więc można go w sumie pominąć. Explorers to była taka powolna miłość w moim przypadku, coś zupełnie innego, kołysanka której - początkowo - moim zdaniem nie powinno być na płycie, a przy której teraz najbardziej lubię się wyciszać.
Kocham ich za wiele rzeczy, ale najbardziej chyba za to, że nie pozostają głusi na prośby fanów. Skoro chcieliśmy coś z pierwszej płyty, to dostaliśmy perełkę w postaci Sunburn. Cudo. Chciałoby się więcej tych Showbizowych kawałków.
Time is Running Out mnie pokonało i gdzieś za połową kiedy przestałam mieć możliwość oddychania zaczęłam się przepychać na tyły. Przepychać, bowiem człowiek poruszający się w stronę TYŁÓW publiki jest nadal traktowany jak ten, który potencjalnie może się dostać bliżej sceny...paranoja. Zanim dotarłam do jakiegoś miejsca gdzie nie było dzikiego ścisku Liquid State zdołało dobiec końca. Za to wreszcie miałam tyle miejsca że dałam radę zrobić jakieś zdjęcia. Prepare for HD, nadciągają zdjęcia robione aparatem 2mpx w moim telefonie.
Byłam przekonana że jeśli na czymś się rozkleję to na MamamamaMadness, bo moment przy I need.... zawsze wyzwala we mnie jakieś skrajne odczucia, a tu jednak nie. Całkiem sympatyczna piosenka, a jaki sympatyczny Matt w okularach ;)
Jeśli chodzi o Follow Me to sądząc początkowo że nie jest to mój typ muzyki więc 'może jednak nie' w ciągu tych niemal trzech miesięcy udało mi się dotrzeć do miejsca gdzie prawie się roztapiam słuchając go, a po koncercie w ogóle...ładunek emocjonalny zawarty w tych tak prostych, a jednak pełnych przekazu słowach jest niesamowity. Ale to działa chyba dopiero po usłyszeniu tego kawałka na żywo...
Undisclosed Desires to chyba moment na który wszyscy stojący przy barierkach czekają najbardziej. Może następnym razem ;) O Plug In Baby, froterujacym głową podłogę wokaliście, znakomitym, a jakże, wykrzyczeniu refrenu przez publiczność to mogłabym godzinami, więc może lepiej nie. 
Po czterech latach dostałam jednak w końcu to, czego tak bardzo chciałam. Kilkadziesiąt sekund niepewności... O ile Stockholm Syndrome wcześniej 'bardzo-uwielbiałam' o tyle teraz jedyne co mam w głowie myśląc o tej piosence i Łodzi to mniej więcej asdfgkjalnwrhvgfukygjwbh,ajnlhvg itd. Warto było poczekać, nawet cztery lata. Poproszę za każdym razem o Stockholm, bo zdecydowanie bardziej mnie urządza od New Borna ;-) 
A potem cisza (no, prawie) spokój i harmonia. Isolated System, Dom i spółka zjedzeni przez piramidę
Obserwowałam potem przez chwilę koncert z tej bocznej perspektywy, więc ominął mnie spektakl z Ninja Domem :( co jest w sumie chyba jedynym mankamentem stania w tym miejscu, bo można bez problemu zobaczyć Chrisa i przy odrobinie wysiłku Matta, w pobliżu uczynni panowie z butelkami wody i duuużo przestrzeni dla siebie :) This is (not) uprising
Man with a harmonica, i już wszystko jasne, ten koncert zakończy się Survivalem ;) Knights of Cydonia, czy tuż przed końcem czy na samym końcu koncertu i tak sprawia że na płycie jakimś cudem nagle robi się chaos nie do ogarnięcia. 
Starlight, przez niektórych nazywane kiczowatym i kwalifikującym się jedynie do wyrzucenia z setlisty badziewnym dodatkiem jest dla odmiany jedną z moich ulubionych koncertowych piosenek. Moment w którym publika śpiewa Our hopes and expectations, black holes and revelations zawsze wypada genialnie. Nie inaczej było w Łodzi, aż sama byłam zaskoczona...choć przyznam nieśmiało, że marzy mi się kiedyś usłyszeć to na San Siro. To, co działo się tam w 2010 to magia w czystej postaci...
Survival się albo kocha, albo nienawidzi. Jest napompowany do granic możliwości; upakowane w niespełna czterech minutach gitarowe riffy, chóry, pianino, przyklepane falsetem na samym końcu to za dużo jak na jedną piosenkę. A na koncercie w bonusie jeszcze lasery i dymy, a przede wszystkim wizualizacje. Tym, co czyni całą tą piramidową otoczkę tak niesamowitą, są właśnie wizualizacje. I tu należy się szóstka z plusem dla Toma...
Przysięgam że słuchając teraz Survivalu nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że słyszę w odpowiednich momentach syk tego dymu :P 
Najlepsze jest w nich to, że wydają płytę która wydaje się być całkiem przeciętna, żeby nie powiedzieć że po pierwszym przesłuchaniu wprost kiepska - a potem robią z niej taki majstersztyk na koncercie, że nie można się powstrzymać przed katowaniem jej potem non stop. Robią takie show, jakiego nie widziałam na żadnym występie żadnego artysty na żywo. Potrafią wyzwolić w człowieku całą gamę emocji w ciągu niespełna dwóch godzin...
Do odhaczenia mam jeszcze "tylko" Wembley. A zgodnie z tym, co powiedział Dom, Playing Wembley Stadium never gets boring. I nie wszystko stracone :)
Chciałabym napisać kiedyś na temat jakiegoś koncertu krótszy post, ale niestety nie potrafię.
Nigdy i przy nikim nie zdarza mi się po prostu odczuwać tyle, co w ciągu dwóch godzin chłonąc muzykę...


P.S Na wielki minus:
1) Szatnia w Arenie. No ja też uważam że to rewelacyjny pomysł żeby dwie czy trzy osoby rozdawały kurtki trzem tysiącom chętnych. Sceny dantejskie w drodze po kurtkę jeszcze gorsze niż bydło na płycie z wpychaniem łokci do oczu i pod żebra włącznie. Żenujące.
2) Niemożność nabycia czegoś do picia. Ponieważ próbowałam zdobyć swoją kurtkę, co zajęło mi bez mała pół godziny, nie załapałam się na picie które mogłabym kulturalnie i grzecznie zabrać od pani hostessy. Podchodzę do barku i dowiaduję się że mam mieć DROBNE, bo mi nie wydadzą. Wyciągam dziesięć złotych. A pani mi nie wyda, bo ma same piątki.
250-mililitrowej Coca-Coli nie kupiłam za 10 zł nawet na lotnisku, więc stwierdziłam że zwijam czym prędzej manaty i spadam do hotelu. 

Tak czy inaczej.
Chcę jeszcze raz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz