wtorek, 2 kwietnia 2013

Carry my lifeless body away from the pain

Im bardziej mi się dzień przed odechciewa gdzieś jechać, tym lepiej zwykle to wszystko wypada w ogólnym rozrachunku. I chociaż nocleg był koszmarny, a polityka sprzedaży biletów PB nadal pozostaje dla mnie zagadką, marcowy koncert Hurts dołącza z impetem do grona tych najlepszych. 
Polska lubi Hurts, a Hurts lubi Polskę, co zresztą wielokrotnie podkreślali w wywiadach, a co doskonale widać podczas koncertów. Energia płynąca od fanów jest wręcz nieziemska; w Palladium było nas naprawdę niewiele, porównując z koncertami w masywnych arenach, a jednak było nas słychać bardzo dobrze... Po kilku większych i mniejszych koncertach na których byłam, Theo zostawia wszystkich innych frontmanów w tyle pod względem nawiązywania kontaktu z publiką. I to nie tylko dlatego, że obdarowuje fanów (a może raczej fanki, sądząc po przekroju otaczających mnie osób...) różami ;)
Kilka lat obserwowania Muse i przedziwnych, zachwycających i zaskakujących równocześnie gitar Matta dało mi wystarczającą orientację, by po zobaczeniu Adama na scenie podczas Exile być prawie pewną, że to co trzyma w rękach to nic innego jak kolejne dzieło Hugha Mansona. Nie pomyliłam się...
Już w cztery dni po premierze Exile płyta pokryła się w Polsce złotem; w pełni zresztą zasłużonym. Już przy Sunday Hurts zaczęło odchodzić od swojej pierwotnej, balladowej konwencji - ich drugi krążek jest wypełniony cięższą, bardziej zróżnicowaną muzyką. Moim zdaniem - zdecydowanie wyszło im na to dobre. Słychać, że to wszystko jest dojrzałe, tworzone bardziej świadomie, a sami muzycy postarali się o wyjście poza schematy jakie narzucili sobie na pierwszym albumie.
Jestem chyba jedną z nielicznych osób, które nie przepadają za Wonderful Life, i tak samo nie porwało mnie ono na koncercie;  przekonałam się do kilku innych utworów, które na żywo brzmią o niebo lepiej - na przykład Silver Lining albo Evelyn. Mocnym wejściem, zarówno na płycie jak i na koncercie jest tytułowe Exile.
Idąc na ten koncert miałam w głowie przekonanie, że wygląda to mniej więcej tak : Theo stoi nieruchomo i śpiewa, Adam siedzi nieruchomo i gra, a publika stoi nieruchomo po drugiej stronie sceny i ewentualnie śpiewa. Jest zupełnie inaczej, i to jest piękne. Znaczna część piosenek, które na płycie brzmią nieco monotonnie i smutno staje się zupełnie innymi utworami kiedy są wykonywane na żywo. Setlista składa się teraz z idealnie zbalansowanej mieszanki piosenek z debiutanckiej płyty i nowego krążka - no i nareszcie mają też czym dłużej bisować. Pojawiły się też pierwsze rotacje w setlistach, nam przypadło do odsłuchania Cupid (subiektywnie, jeden z najlepszych punktów nowej płyty), ale już na kolejnym koncercie pojawił się Sandman
Trzy ostatnie utwory na płycie - Somebody to die for, The Rope i Help (przy którym udzielał się sam Elton John) to stopniowe zanurzanie się coraz głębiej w smutek. Słuchając końcówki Exile - czy to po raz pierwszy czy każdy kolejny - uczucia zawsze biorą górę. I’m sick and tired of being afraid; If I cry anymore then my tears will wash me away... Help się nie doczekało (oby doczekało się w przyszłości) wykonania na żywo. Na koncertach Somebody to die for z kolei jest wykonywane w wersji akustycznej i brzmi cudownie. Roztapia serce.
Przed koncertem było jeszcze spotkanie w Empiku, ale na to ani nie zdążyłam, ani potem - czytając relacje osób które czekały tam kilka godzin, nie podjęłabym chyba nawet próby przedostania się do kolejki ;) Za to tuż po koncercie dostałam jakże świetną wiadomość, że 7 listopada Hurts anektuje Torwar. Lepiej być nie może! 
Jestem pod dużym wrażeniem; zarówno samej płyty Exile jak i koncertu. Zaskoczyła mnie dojrzałość tego nowego materiału, której brakowało na Happiness, brzmienie na żywo, kontakt z publiką i sama formuła występu...Pozostaje im tylko życzyć wszystkiego najlepszego i dalszego - tak dynamicznego jak teraz -  rozwoju kariery - ale to, jeśli będą kontynuować to, co już tak dobrze rozpoczęli, jest pewne. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz