czwartek, 29 lipca 2010

Sto kolorów Turcji

Pomyślałam sobie, że skoro tegoroczne wakacje - jak do tej pory - nie opływają w możliwości zwiedzenia miejsc niezwykłych, zrobię porządek w folderach ze zdjęciami z ubiegłorocznej podróży do Turcji i uporządkuję sobie wspomnienia. Decyzja o wyjeździe była maksymalnie spontaniczna - we wtorek weszliśmy ot tak do biura podróży, a w środę już byliśmy na plaży ;) Wakacje były zorganizowane, co nie powiem, nawet mi odpowiadało. Hotel, w którym mieszkaliśmy (a w zasadzie nocowaliśmy, bo wychodziliśmy z niego wczesnym porankiem a wracaliśmy w nocy) standardem był wystarczający a obsługa przemiła i niezwykle komunikatywna - starała się nawet mówić po polsku...;)
Z Krakowa wylecieliśmy po 23, tuż po burzy. Lot ciężko nazwać spokojnym...muszę przyznać, że zaliczyłam najgorsze jak dotąd turbulencje i chwilami miałam jednak wrażenie, że na miejsce nie dolecimy. Na tureckiej ziemi wylądowaliśmy przed czwartą nad ranem, odprawa, kupno wizy, marsz do autobusów i krótka mówka rezydentki. Pierwsze zdjęcie zrobiłam z autobusu, dokładnie o 4:19. Turcja dopiero zaczynała budzić się do życia ;)
Do hotelu dotarliśmy przed piątą. Zanim przydzielono nam pokoje, oddano klucze i rozprowadzono po hotelu, dochodziła szósta. Zmęczenie odeszło gdzieś w niepamięć, więc zostawiliśmy walizki i ruszyliśmy zobaczyć okolicę. Do plaży mieliśmy faktycznie niedaleko, bo ok. 200-300m. Pojawili się już pierwsi biegacze jak i nadgorliwi plażowicze ze swoim sprzętem, którzy przybiegli wcześniej od wszystkich, aby zaklepać sobie najbardziej pożądany leżak w okolicy ;) Po powrocie do hotelu zmógł nas jednak sen i...padliśmy. Wstaliśmy ponownie przed 10, z trudem wyrabiając się na śniadanie...między sprzątającymi pracownikami na szybko przegryźliśmy chleb z różaną konfiturą...i znów ruszyliśmy w miasto ;)
Po prawej za murkiem był hotelowy basen, po lewej - ogród oliwny przy jakimś tubylczym domku. Zaskakujące w Turcji są kontrasty - bogactwo i przepych kilkugwiazdkowych hoteli z widoczną biedą domostw mieszkańców. W drodze do naszego miasteczka [Side] mijaliśmy z przodu przy ulicy zgrabne pawilony przykryte stosami kolorowych materacy, balonów, stoisk z lodami, a kilkaset metrów dalej - rozpadające się rudery, w których mieszkali ich właściciele. Na tej samej ulicy są hotele, co i małe knajpki a także zwykłe, cywilne domy. Naprzeciwko wyjścia z naszego hotelu mieszkał pewien staruszek, który jeździł kanarkowożółtym kabrio - i codziennie od 20 oglądał telewizję na balkonie, na mój gust ustawiając poziom głośności blisko 40-50 ;) Dalej znajdował się jeden z domków który niesamowicie mi się podobał...mogłabym tam myślę zamieszkać. Najbardziej zazdroszczę mieszkańcom tego rejonu Turcji przydomowych ogródków. 
To właśnie ten domek, który mijałam codziennie idąc na plażę, i który tak mi przypadł do gustu. Zarówno styl, dachówka [lubię ten detal], schodki, mur...najbardziej jednak spodobał mi się ogród, w którym rosły granaty, pistacje, cytryny, limonki oraz drzewa oliwne. Nie ma chyba niczego przyjemniejszego od wyjścia popołudniem i zerwania sobie limonki do wieczornego mojito ;)
To jedna z dość typowych, przygotowanych pod turystów alejek. Wszystkie te drzewka to oliwki, których  (niedojrzałych...;)) można było narwać pełne garście. Nie wiem po co, ale turyści dosyć chętnie korzystali z tej możliwości...
Pewien miły pan, sprzedający w zrujnowanej bramie albumy, breloczki i tego typu gadżety podzielił się ze mną informacją że ta ściana to fragment biblioteki, który ocalał z całości stojącej tu kiedyś posiadłości Króla. Ile w tym prawdy - nie mam pojęcia. Pewne jest to, że faktycznie wygląda na ścianę ocalałą z jakiegoś budynku ;)
Tak wyglądała plaża, na którą codziennie chodziliśmy, i tak pewnie wygląda 90% tureckich plaż w miasteczkach turystycznych ;) Jak widać, niewielu turystów fatygowało się ten ładny kawałek drogi (ta plaża była oddalona od naszego hotelu o ok. kilometr) dla lepszych warunków. Tutaj praktycznie nigdy nie zdarzyło się, żeby było naprawdę tłoczno, co jak sądzę było częściowo spowodowane płatnymi leżakami ;)
Krajobraz księżycowy i podstawa istnienia każdej tureckiej osady - widoczna flaga i wieże meczetu ;) Z meczetem też jest dość ciekawa historia - codziennie tuż po piątej muezzin swoim śpiewnym głosem wzywał nas na modlitwę...pozamykane okna i drzwi na nic się nie zdawały. Śpiewający na każdą nutę męski głos stanowczo wyrywał nas z łóżek ;)
 I Turcja budząca się do nocnego życia. Prawdą jest, że handel, rozrywka i zabawa zaczyna się w Turcji po zachodzie słońca. Wtedy mamy szansę zobaczyć najwięcej pokazów tańca brzucha, zrobić najlepsze zakupy czy spróbować najwspanialszych potraw. Targi kwitną tutaj często do późnych godzin nocnych, przez co nie ma sensu na starówkę wybierać się do południa. Pierwsze sklepy (nie licząc tych położonych przy plaży i nastawionych wyłącznie na zysk z przeciętnego turysty, który tuż po siódmej gubi klapki biegnąc nad morze) możemy odwiedzić dopiero w okolicach jedenastej - dwunastej. Faktem jest, że nadmorskie miasteczka tętnią nocnym życiem. Gdy kończy się jedna impreza, ludzie przenoszą się po prostu na inną ;)

Ciąg dalszy oczywiście nastąpi...;) 

1 komentarz:

  1. Turcja jest bajeczną krainą;) W te wakacje wracam tam po raz kolejny:)Miło było obejrzeć Twoje zdjęcia i poczuć tamte klimaty:)

    OdpowiedzUsuń