Mamy wtorek, a pofestiwalowe emocje wciąż jeszcze we mnie tkwią. I trochę boleśnie o sobie przypominają posiniaczonymi kolanami i ropną anginą ;) Mam wrażenie, że do końca nie wierzę nadal, że tam byłam, i że jeszcze nie bardzo dotarło do mnie, że faktycznie miałam szansę usłyszeć ich na żywo. Jest o czym pisać - a i tak mam wrażenie, że wszystkie wspomnienia z tego dnia potrafię przedstawić tylko w postaci wyjątkowego chaosu, przetykanego westchnieniami zachwytu i okrzykami radości.
Pod sceną znaleźliśmy się gdzieś w okolicach 20:30, a już wtedy było tłumnie. W chwilę po 21 pojawili się Panic! At The Disco. Prawdę powiedziawszy, niezbyt interesuję się ich muzyką, toteż poprzestałam na bujaniu się lub oklaskach, oszczędzając energię na Muse. Z miejsca pozdrawiam tutaj koleżankę, która stała za mną i z którą nawet chwilę porozmawiałam...;) Panic! zeszli ze sceny jeszcze przed dwudziestą drugą...i rozpoczęło się ostateczne oczekiwanie. Była to prawdopodobnie najdłuższa godzina mojego życia, wypełniona nerwowym przestępowaniem z nogi na nogę i wszelkimi próbami uspokojenia pulsującego bólu zastanego od 2,5 godziny kręgosłupa. Były też całkiem przyjemne momenty, jak wspólne śpiewanie z tłumem SOADowego Chop Suey czy Holiday Green Day'a ;) W międzyczasie kilkanaście razy zamęczałam mojego współtowarzysza (pozdrawiam!) "co się dzieje, co się dzieje?" za każdym razem gdy tłumem wstrząsały orgazmastyczne okrzyki (ja z racji nikczemnego wzrostu i tak generalnie mało widzę) i np. okazywało się, że na scenie pojawiła się perkusja :D W końcu, z kilkunastominutowym opóźnieniem...pojawili się. Szczerze to miałam wątpliwości - jaka będzie setlista, czy biorąc pod uwagę raczej popową naturę festiwalu Coke będą się raczej opierać o materiał z nowej płyty, czy faktycznie koncert będzie taki, jaki oczekiwałam. Kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki New Born byłam pewna - tak, to będzie koncert mojego życia. W ciągu kilku sekund zapomniałam o bólu kręgosłupa; zaczęłam podskakiwać i śpiewać razem z tłumem. Następnym zaskoczeniem było dla mnie Map Of the Problematique , które chyba sobie wymodliłam, wznosząc codziennie prośby i błagania, by znalazło się w sierpniowym secie. I tu muszę przyznać, że niestety, niewiele z tej wyczekanej piosenki pamiętam. Zasadniczo 3/4 utworu byłam zmuszona przez tłum aby skupiać się na tym, by nie upaść. Szczęście w nieszczęściu, po wszystkich tych przepychankach znalazłam się w okolicach czwartego rzędu od bramek.
Orwellowskie Uprising porwało wszystkich. Dookoła siebie w pewnym momencie widziałam tylko dziesiątki wyrzucanych w powietrze pięści i słyszałam triumfalne okrzyki...Supermassive Black Hole nie należy do czołówki moich ulubionych utworów Muse. Bez większego szału wśród panujących dookoła nieco orgazmastycznych nastrojów potupałam nogą i zachwyciłam jednym z fragmentów - solówką w iście Bellamy'owym stylu. Guiding Light przyjęłam bez większego zachwytu, ot piosenka jakich mają wiele, i moim zdaniem mogli wybrać coś lepszego dla uspokojenia tłumu. Na przykład takie Unintended ;) Potem Nishe podczas którego wjeżdża na scenę fortepian, i następujące po nim United States of Eurasia. Numer dość mocno nawiązujący do Queenowego "Bohemian Rhapsody" nie przekonywał mnie na płycie, na żywo nadrabia o stokroć i naprawdę robi wrażenie. Kiedy na scenę wjeżdżają kotły, a Matt dzierży w dłoniach swój sławetny keytar, nerwowo grzebię po omacku w torbie w poszukiwaniu latarki. Wiecie o akcji latarka? Nie? To odsyłam na youtube do obejrzenia Coke'owego wykonania Undisclosed Desires. Pole świetlików ;)
Po obejrzeniu tryliarda rozmaitych koncertów na żywo rozpoznałam niemal od razu intro do Bliss. Falset Matta w trzecim refrenie zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Chciałam to usłyszeć i dostałam to, czego pragnęłam. Niczego więcej nie było mi do szczęścia potrzeba. Resistance na żywo zrobiło na mnie kolosalne wrażenie i zrozumiałam, że cała płyta o tym samym tytule jest stworzona do słuchania na wielkiej przestrzeni - a tej jest za mało w słuchawkach, aby poznać jej doskonałość. Ostatecznie przekonałam się do całej nowej płyty [no dobra, Guiding Light nadal pozostaje w tyle], która po usłyszeniu na żywo zyskuje naprawdę wiele. O geniuszu Time Is Running Out myślę nie muszę pisać. Przede wszystkim genialnie spisaliśmy się śpiewając bury it...i won't let you bury it...[...]. Następujące później Starlight to pewien rodzaj kolejnego marzenia, które się spełnia. Jest to jedna z pierwszych piosenek, których posłuchałam i dlatego tak dobrze mi się kojarzy ;) Poklaskali, poskakali :D Późniejsza zabawa z naśladowaniem dźwięków gitary Matta to jeden z najlepszych punktów programu. Jego uśmiech - bezcenny! Pierwsze dźwięki Plug In Baby przeniosły mnie w kompletnie inną rzeczywistość. A jak zobaczyłam cudne balony - już w ogóle odleciałam. Nie spodziewałam się, że dadzą nam AŻ tak wiele. Potem chwila przerwy - w międzyczasie gorące okrzyki publiczności nawołujące zespół na scenę - i powrót w wielkim stylu z Hysterią. Tutaj już nerwy puściły i na solówce, którą kocham nad życie, poleciały łzy ;) No i doczekaliśmy nawet słynnego Bum Action na żywo :D Potem Man With A Harmonica i następujące po nim Knights of Cydonia - szczerze się przyznam, że krzyk wszystkich ludzi podczas "No one's gonna take ma alive" mnie mocno zaskoczył. Ostatnich momentów piosenki po prostu nie pamiętam - i nie potrafię znaleźć słów, aby opisać także stan, w którym znalazłam się chwilę przed ;)
To było z całą pewnością najwspanialsze półtorej godziny mojego życia. I było warte dwóch i pół godzin stania, potwornego bólu kręgosłupa, dzisiejszych problemów z wydaniem z siebie jakiegokolwiek dźwięku i ze zginaniem nóg w kolanach. Nie oddałabym niczego za to, co było mi dane zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć. Dzięki temu, że stałam dość blisko, najlepiej pamiętam szczery uśmiech Chrisa, którego chyba cieszył widok tak żywiołowej publiczności ;) Jedyny żal? Brak Stockholm Syndrome, choć może to i lepiej, bo zapłakałabym się wtedy na śmierć. Mam nadzieję że "See You Later" Dominica odnosiło się do ich rychłego powrotu do Polski...
Chciałam jeszcze pozdrowić wszystkich, których poznałam tego dnia - zarówno wcześniej na spotkaniu, jak i podczas samego festiwalu, a także Wrocławskiego kolegę z kolejki do depozytu i późniejszego marszu na stację BP - uchronił mnie od zaśnięcia z wycieńczenia w wijącej się kolejce :D
Zdjęcia : Joanna Combik / Onet.pl
och! jak ja tęsknię za takimi imprezami :( super fotki, wspaniałe przeżycia.. no aż zazdroszczę ;)
OdpowiedzUsuńjak ja Ci strasznie zazdroszczę, że byłaś na koncercie Muse! mój ukochany zespół a ja nie mogłam przyjechać. następnym razem już nic mnie nie powstrzyma!
OdpowiedzUsuńtak bardzo chciałam tam być! nie wyszło niestety, w ostatniej chwili zupełnie pokrzyżowały mi się plany. Zazdroszczę i wzdycham!
OdpowiedzUsuńJa jestem pewna, że gdyby w tej chwili pojawili się w Polsce to pojechałabym na ich koncert tak jak stoję nawet na drugi kraniec kraju ;)
OdpowiedzUsuńSą tego warci. Jeśli ktoś się waha, zdecydowanie polecam. Niekoniecznie dla fanów gadania i przerostu formy nad treścią; raczej dla tych, którzy lubią i chcą dostać od zespołu kawał dobrej muzyki w najlepszej oprawie. Bez przesadyzmu i zadęcia, pomimo laserów, balonów i piętnastu gitar ;)