Pora na wynurzenia filozoficzne o naturze czytelniczej homo sapiens, z nazwy człowieka rozumnego, nie jest najlepsza. Ale jakoś tak chęć do napisania tego posta zbiera się we mnie od popołudnia, a narastający brak chęci przytulenia się do poduszki (w końcu jutro i tak mogę spać tak długo, jak tylko chcę. A potem siedzieć w piżamie jeszcze dłużej) sprawił, że zasiadłam, z zimną miętową herbatą na podorędziu, do wylania swoich żali.
Jeśli ten wstęp was nie zniechęcił (ja bym porzuciła czytanie już dwa razy), pora przejść do sedna sprawy. Otóż wróciłam dzisiaj do domu, z GW w torebce i rozpoczęłam coponiedziałkowy przegląd prasy, poczynając naturalnie od wkładki pt. Palce Lizać. Zanim się do niej dobrałam wyczytałam jednak strony sportowe (jedyne okresy kiedy je czytam to okolice turniejów Wielkiego Szlema i turnieju Queens) i istotnie, bardzo interesujący artykuł na temat preferencji i zainteresowań literaturą młodzieży.
A raczej, ośmieliłabym się rzec, ich braku.
Czytanie jest dla mnie tak naturalną czynnością jak spanie, oddychanie czy chodzenie do szkoły. No, teraz akurat niechodzenie. Też naturalna kolej rzeczy. Nie wyobrażam sobie jednak bez niego dnia. Nie jest to żaden stały rytuał. Nie mam określonej godziny czytania, kiedy to tknąć mnie nie można, "bo czytam". Książkę przez którą aktualnie się przegryzam mam prawie zawsze przy sobie. W torebce (słowo neseser trafniej oddaje jej gabaryty i pojemność) noszę zawsze aparat (lżejszy pokłon ku technice ze strony Sony lub od całkiem niedawna - metalowy i kanciaty, niedopasowujący się do naturalnych krągłości mojego ciała Zenit) i właśnie książkę. Tak na wszelki wypadek. Kiedy powstaje czasoluka, bo jadę tramwajem, bo kolejka po mięso, bo czekam na Mamę, bo kupiłam coś nowego, bo nie mogę się doczekać przyjazdu do domu, bo szkoda marnować pięciu cennych minut na stanie i gapienie się, bo czekam na herbatę i ciastko. Średnio przemieszczenie się tramwajem z przystanku Czyżyny do przystanku Dworzec Główny zajmuje około dwudziestu minut. Czytałam już w tym tramwaju dziesiątki razy, raz w warunkach bardziej komfortowych (mając własne siedzisko i brak Babć Autobusowych w promieniu kilku metrów) raz mniej (na stojąco, jedną ręką niczym liną ratunkową oplatając metalową barierkę, a drugą trzymając książkę), ale tak wyliczając średnią, daję radę przeczytać wtedy ze 30 stron. No chyba, że to był Tomasz Mann i "Doktor Faustus", wtedy liczyłabym z dziesięć. Teraz mam akurat tyle czasu, że przegryzam się pi razy drzwi przez jedną książkę dziennie. Czasami przez dwie, jeśli to zbiór szkiców literackich. Czasem się delektuję i rozbijam proces czytania na kilka dni.
Do czego jednak zmierzam - w artykule tym przedstawiono sylwetki czwórki przedstawicieli młodego pokolenia (nadszedł już ten moment kiedy muszę przyznać - młodszych ode mnie i wcale nie jest to takie fajne) i to, co przeczytałam, naprawdę mną wstrząsnęło.
Kiedy przeczytałam podpis pod zdjęciem: Gabriela w tym roku przeczytała sześć książek coś we mnie zadrżało. Z czystej ciekawości zaczęłam przegryzać się przez swoją internetową biblioteczkę i na piechotę przeliczać lektury, które mam za sobą w tym roku. Aleksandra w tym roku przeczytała trzydzieści dwie książki. Chociaż byłoby tego zapewne więcej, gdyby nie fakt że okres czasowy luty-maj poświęciłam na kopanie w nie przeczę, pasjonujących, acz nieco monotonnych lekturach przygotowanych przez wydawnictwo Oxford i Macmillan.
A potem: Jan czyta trzy godziny tygodniowo. Nie wiem co mogę robić przez trzy godziny tygodniowo, ale wydaje mi się, że są to raczej takie błahe, proste czynności. Ot, codziennie robię sobie śniadanie dziesięć minut. Kolację też, zatem te dwadzieścia minut w ciągu dnia poświęcam na posiłki. W ciągu tygodnia jest tego 140 minut, doliczając jeszcze te nieszczęsne 40 minut spędzone na kursie lodówka-pokój podczas wiecznego "coś bym zjadła" i mam trzy godziny w tygodniu. Ale jak czytam, to wychodzi mi na to, że ja tygodniowo poświęcam na to około 18 godzin. To tak, jakbym siedziała od szóstej rano do północy tego samego dnia kołkiem przy książkach. Nie prezentuje się zbyt malowniczo, prawda? Pewnie jestem no-life'em, tylko zamiast laptopa trzymam na kolanach książki.
Mogę powiedzieć poetycko, że miażdży mnie miejsce, jakie zajmuje teraz literatura. To jest coś, co wygląda fajnie na półkach (przypomina mi się wstęp do Poczwarki D. Terakowskiej), ale jest jakieś takie totalnie passe. No czytanie? Bez kitu. Jest przecież facebook, są imprezy, są znajomi.
Jak tak czytam to, co napisałam, to wychodzi na to, że nie mam życia towarzyskiego ani życia w ogóle poza czytaniem książek. Nie w tym rzecz, żebym teraz zwierzała się ile czasu poświęcam swoim przyjaciołom, ile razy w tygodniu z nimi wychodzę ani na ilu imprezach byłam w ciągu ostatniego miesiąca.
Po prostu dziwi mnie to - i chyba nigdy nie przestanie - że przestajemy stopniowo czytać książki. Wkrótce czytanie to będzie taki dziwny odruch, marnotrastwo czasu, który przecież można poświęcić na tyle fajnych rzeczy. A stówkę, zamiast wydać na kilka dobrych książek, lepiej przejeść albo się za nią ubrać. Nie jestem Chrystusem narodu ani młodych, którzy odwracają się od literatury.
Wiem jednak - sama, z własnego doświadczenia - jak jest trudno porozumieć się z otoczeniem, gdy reakcją na dany tytuł jest mój entuzjastyczny okrzyk - "O tak, czytałam to, to świetna książka!" i ściera się to z "Noo, oglądałam film, naprawdę rewelacyjne". A wszyscy wiemy, jak się mają filmowe adaptacje do oryginału.
Nie mają się.
Jestem ciekawa, jak będzie więc wyglądało to porozumienie za kilkanaście lat. Zastanawiam się, czy wzrastające obecnie pokolenie będzie coś wiedziało o Dostojewskim. Czy jeśli trafię do szkoły, to będę miała z kim porozmawiać o ukochanym Orwellu i czy znajdę jeszcze kogoś, kto będzie podzielał moją miłość do Lolity, skoro już teraz kojarzy się ją tylko z japońską subkulturą.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo interesująco się " wynurzyłaś ", Arvén :)
OdpowiedzUsuńPrzez przypadek usunęłam mój post. Faktycznie to samo stwierdziłam ostatnio mojemu partnerowi życiowemu, stwierdził że w dzisiejszym świecie tak trzeba żyć i podążać za nowymi technologami, internet, telewizja. Tylko że nie ma nic ciekawego w tej telewizji a w internecie faktycznie czytać można ale to nie jest to samo. Rozumiem co czujesz bo ja jestem załamana kiedy nastolatek nie rozpozna utworów słynnych muzyków lub nie rozpozna słynnych obrazów słynnych malarzy. To są podstawy, a jak widzą jakiś obraz to zaczynają się śmiać. Niestety kultura zanika. Szkoda bo historia sztuki idzie w zapomnienie.
OdpowiedzUsuń