środa, 11 lipca 2012

O spełnianiu marzeń i o tym, jak polubiłam Adama Lamberta

Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, że będę miała okazję posłuchać Queenu na żywo, pewnie dostałabym czkawki ze śmiechu.
Dzisiaj mogę tylko:
  1. Popłakać, że to już za mną.
  2. Powznosić modły, by przyjechali do Polski ponownie
  3. Pooglądać filmiki i poskakać przed laptopem.

Chciałabym napisać tu strasznie dużo, ale wciąż czuję że mam tętnice przytkane endorfinami, a w żyłach krąży nadmiar adrenaliny. Mogłabym poczekać z tydzień, dwa, trzy aż dojdę do siebie, ochłonę i nie będę miała ochoty płakać gdy słyszę Who Wants To Live Forever, ale znów boję się że tyle cennych drobiazgów zdoła mi umknąć. Na moje neurotyczne podejście do tego jedynego w swoim rodzaju wieczoru składa się chyba wiele powodów - przy czym za główny wymieniłabym fakt, że na muzyce Queenu się po prostu wychowałam, pierwszymi piosenkami - oprócz Majki Jeżowskiej - jakie pamiętam z podróży samochodem są Radio Ga Ga i It's A Kind Of Magic. A potem to miłość rosła i rosła, gusta się zmieniały, bywały etapy punk-rockowe, pop-rockowe, fascynacja muzyką klasyczną, nie zmieniał się tylko Queen. Zawsze w stałym repertuarze, na aktualnie najczęściej przesłuchiwanej kasecie, potem płycie, nigdy nie skasowany z iPoda.
Wstrząsa mną (chyba dosłownie) myśl, że mogłoby mnie tam jednak nie być. A gdyby nie kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności i kwestia dogadania z kilkoma osobami, pewnie oglądałabym te wszystkie filmy i zazdrościła tam obecnym. A tak to mogę się podenerwować wszechwiedzą tych, których właśnie nie było.
O Wrocławiu będzie innym razem, na razie mam ciągle tylko do nich żal, że mają automaty biletowe na karty płatnicze. A i to by mi pewnie tak nie przeszkadzało, gdyby ten automat zaakceptował moją kartę ;)
Ale była darmowa linia tramwajowa - za okazaniem biletu na koncert w przypadku kontroli - więc trochę się miasto w mych oczach zrehabilitowało.
O supportach wiele nie powiem, bo widziałam kawałek ostatniej piosenki Iry i Monę, przy czym ta ostatnia formacja nawet nawet mi się spodobała. Postanowiłam się nimi w każdym bądź razie bliżej zainteresować, no ;)
Zdjęć nie mam, to znaczy mam pięć na krzyż, bo był to zbyt epicki czas żeby marnować czas na wyciąganie aparatu. A z moim nikczemnym wzrostem to też żaden interes, bo najwięcej byłoby w kadrze cudzych rąk. Zdjęcia robili inni, albo wyżsi albo z akredytacją...Tak celem zobrazowania - tyle nas było. Ludziów jak mrówków, no!
Zdjęcie wykonał: Mieczysław Mieloch

W zachwyt wprawiło mnie...to. To była świetna zapowiedź absolutnie rewelacyjnego dalszego ciągu.
Będę nudna aż do bólu zębów, ale na pierwszych zajęciach z mówienia o sobie powiedziałam, że chciałabym kiedyś zobaczyć Queen na żywo. Dziś mogę zamienić to na czas przeszły - Zobaczyłam Queen na żywo. I jeszcze zanim pojawili się na scenie wiedziałam, że to będzie niesamowite przeżycie. Początkiem był Flash, który potem płynnie przeszedł w Seven Seas Of Rhye i Keep Yourself Alive. A potem była bardzo szybka wersja We Will Rock You, przy której zdałam sobie sprawę z fatalnego stanu mojej kondycji :D Następnie nastąpiło pierwsze powszechne darcie gardeł podczas Fat Bottomed Girls, kontynuowane podczas Don't Stop Me Now. To jedna z moich ukochanych piosenek, toteż nie szczędziłam ani gardła do śpiewania ani nóg do skakania - podobnie jak i reszta obecnych ;) Cudownie było krzyczeć I DON'T WANNA STOP AT ALL... z tymi tysiącami ludzi, podnosząc głowę w stronę bezchmurnego nieba. To są takie momenty, kiedy człowiek wie że życie ma sens. I warto czasami pocierpieć... Zaskakujące było dla mnie to, że większość obecnych nawet bez zachęty Adama wyśpiewywała wszystkie wokalizy Freddie'go z oryginalnego nagrania :D
Potem Roger powstał zza perkusji i razem z Brianem zaśpiewali Under Pressure. Przyznam, poniekąd ze wstydem, że do tej pory niespecjalnie darzyłam tą piosenkę sympatią, ale po usłyszeniu jej na żywo znacznie zyskała w moich oczach (uszach? Sercu na pewno). Następnie I Want It All, a potem rozpoczęła się już, trwająca do samego końca, najlepsza część z całego tego perfekcyjnego występu.
Pierwsze dźwięki Who Wants To Live Forever wzbudziły powszechny entuzjazm. A to, jak zaśpiewał to Adam Lambert utwierdziło mnie tylko w przekonaniu które kiełkowało nieśmiało od początku koncertu, że słusznie znajduje się na tej scenie. To była jedna z najpiękniejszych piosenek tego wieczoru, i jedno z bardzo dobrych jej wykonań na żywo. Po chwili zadumy chwila rozrywki i It's A Kind Of Magic i znów powrót do nostalgii w postaci These Are The Days Of Our Lives, zaśpiewane przez Rogera. I pojawił się na telebimach Freddie...coś niesamowitego.
Potem solo wystąpił Brian, podejmując z publiką rozmowę w języku polskim, co wyszło mu całkiem całkiem, zwłaszcza gdy zaproponował nam ZAŚPIEWAJMY! No i zaśpiewaliśmy - this one for Freddie, z całego serca i duszy, Love of My Life. Fontanna z oczu nieunikniona. Dodać można tylko, że nawet Brian nie powstrzymał tych dwóch czy trzech łez... Gdy obeschły już policzki i drżące głosy doszły do siebie, Brian zagrał '39, nieco mniej znany a bardzo dobry kawałek. Potem na scenę wskoczył Adam, z tego co pamiętam to była ta chwila gdy miał na sobie gigantyczne czerwone futro :D I wykonał Dragon Attack.
Eleganckim przerywnikiem i szansą na odpoczynek od skoków dla publiczności były popisy Rogera i Briana. Tu warto dodać, że wraz z zespołem gra syn Taylora, Rufus, i wstawka perkusyjna miała formę drum battle, po której trudno było zaprzeczać że talenta jednak są dziedziczone w genach ;) Początek  bitwy dał pewną nadzieję na Innuendo, ale tego się niestety nie doczekałam. W zasadzie to taka głęboko chowana nadzieja, bo tego kawałka chyba nigdy nie wykonali na koncercie... Kilka pięknych minut zapewnił potem Brian, wykonując prawdopodobnie najlepszy usłyszany przeze mnie dotychczas popis gitarowy.
I później - I Want To Break Free, a po nim wyczekane (nie wiem dlaczego, mam dziwną sympatię do tej piosenki) Another One Bites The Dust. Dopiero na filmach oglądanych w domu zauważyłam, że tutaj Adam już hasał po scenie na bosaka :D Doczekałam później Radio Ga Ga, i za każdym razem jak oglądam w domu filmy nagrane przez kogoś z trybun nie mogę uwierzyć, ile nas było w tym tłumie - i wszyscy idealnie w tym samym momencie zaczynają klaskać z rękami w górze... Następnie było dużo o miłości, mianowicie Somebody To Love i Crazy Little Thing Called Love.

Sporo osób pyta o to, jak poradził sobie Adam Lambert i czy on w ogóle tam pasuje. Ciekawym natomiast zjawiskiem jest to, że większość spośród osób obecnych w sobotę we Wrocławiu nie ma wątpliwości że Adam jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Bo jest. Byłam nastawiona raczej sceptycznie do jego umiejętności wokalnych, może trochę byłam uprzedzona bo było nie było jest to produkt amerykańskiego Idola. Wielki plus, jaki można mu dać na samym początku jest za to, że nie próbuje robić z siebie Freddie'go. Jego głos ma nieco inną barwę, on sam nie stara się stylizować czy modulować głosu w taki sposób, by brzmiał jak najbardziej podobnie. Wykorzystuje swój potencjał, a ten ma nielichy. Falsetami rzuca od niechcenia bez śladu grymasu na twarzy, wyciąga dźwięki które zdawałoby się są niemożliwe do wydania. Nie można, usłyszawszy go na żywo (na youtube nie znaczy na żywo) twierdzić że nie potrafi śpiewać. Zna też swoje miejsce w tej formacji; nie jest przez cały czas trwania show obecny na scenie, usuwa się chwilami w cień, nie stara się zrobić z siebie gwiazdy wieczoru. O ile przed koncertem twierdziłam, że będę trzymać przed sobą wyciągnięty palec w miejscu gdzie pojawia się na scenie o tyle teraz mogę powiedzieć, że jego obecność tam była całkiem przyjemna ;)
Swój potencjał udowodnił śpiewając Show Must Go On i wtedy już byłam pewna, że tam pasuje. Gdy wszyscy już z całą pompatyczną otoczką tej piosenki wyciszyli emocje rozległo się Mama... i tłum oszalał ;) Pozdrawiam tutaj z miejsca nieznanego mi osobnika, który stał za mną w tłumie i najwyraźniej też oglądał Muppetową parodię Bohemian Rhapsody ;) Usłyszeć to na żywo...nie do zapomnienia.
Potem muzycy zeszli ze sceny - wtedy pojawiła się właśnie ta flaga ze zdjęcia - i pojawili po chwili, by zaśpiewać chyba sztandarowe koncertowe utwory - Tie Your Mother Down, We Will Rock You oraz We Are The Champions. Na dobry koniec ze świateł ułożono brytyjską flagę i co prawda nie na żywo, ale pięknym finałem było God Save The Queen. 
To zdecydowanie był najlepszy koncert na jakim byłam. Z wielu powodów; niesamowitych, wirtuozerskich wręcz umiejętności Briana, z radości usłyszenia tego wreszcie na żywo w pięknej akustyce wrocławskiego stadionu, z wyczekanego przez tyle lat spełnionego marzenia...to wszystko jest już (niestety!) za mną.

3 komentarze:

  1. Wiesz co... jeśli tą relacją potrafiłaś mnie przyprawić nawet o chwilowe łzy w oczach, to znaczy, że było warto.
    Ja nie twierdzę, że Lambert nie umie śpiewać. Oglądałam w sieci niezliczoną ilość filmików z nim, rozważając, czy jechać. On umie śpiewać i ma wielkie możliwości głosowe. Ale nie pojechałam. Cały czas jakoś wewnętrznie boli mnie to, że to nie Freddie, że urodziłam się trochę za późno, żeby z pełną świadomością zobaczyć pierwotny skład na koncercie, na żywo. Czytam Twój tekst i przekonuję się, że może warto? Na pewno warto dla tych piosenek, które dla mnie też są wiecznie żywe i zespołu, którego podobnie jak Ty słucham od wielu lat i to się w moich gustach muzycznych nie zmienia. Na pewno warto dla Briana, dla Rogera. Czy dla Adama? Może czas się przekonać*. Ale się rozpisałam, uff. Dzięki! :)

    * i tak cały czas marzę o usłyszeniu na żywo Somebody to Love w wykonaniu Queen & George Michael ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie że mnie też boli to, że nie był to Freddie i wolałabym o stokroć być w 1986 na Wembley, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma ;) A ja nawet nie musiałam się jakoś przesadnie starać by przekonać się do tego co serwuje Queenbert.
      Z mojego absolutnie subiektywnego punktu widzenia, ani przez chwilę w ciągu tego tygodnia który upłynął nie żałowałam że pojechałam do Wrocławia, przeżyłam najpiękniejsze dwie godziny, wysłuchałam tych piosenek w niesamowitej atmosferze z tysiącami ludzi, razem śpiewając, klaszcząc, bawiąc się, czasem płacząc...tego nie da się powtórzyć "na sucho", bez świateł, bez niesamowitej akustyki.
      No, ale ja pojechałam dla Briana ;-)

      A Freddie, byłabym zapomniała (ale chyba pisałam w relacji? sama nie wiem) też się chwilami pojawiał ;-)

      Także absolutnie pozytywnie. Jeśli zdecydują się przyjechać raz jeszcze - pojadę nawet na drugi koniec Polski.

      Usuń
    2. Obawiam się, że ja razem z Tobą :). Pozdrawiam!

      Usuń