poniedziałek, 26 września 2011

Hel(l).

Półwysep Helski to kolejne miejsce, które postanowiliśmy odwiedzić. Tym razem wybraliśmy się samochodem, co było niezłym posunięciem, bo z racji na mnogość parkingów nie było kłopotów z parkowaniem, a jednym z łatwiej dostępnych połączeń komunikacyjnych prowadzących na Hel jest tramwaj wodny. A ja do wszelkiego rodzaju atrakcji akwafluwialnych i pojazdów rzecznych nie mam zaufania.
Nie jechaliśmy z konkretnym planem - jak zawsze podczas tych wakacji. Jedynym żelaznym punktem miało być fokarium i fortyfikacje, a reszta wyszła kompletnie przez przypadek. Spacer regularnie zakłócały nam syreny i strzały, co było preludium do inscenizacji D-Day. Mówili o tym potem nawet w Co za Tydzień :D
Jazda po półwyspie za GPS-em wygląda dość zabawnie, bo droga stanowi w nawigacji całą szerokość cypla i...jesteśmy otoczeni ;)
Hellski falochron
I port.
Były też przyjaciółki meduzy. GIGANTYCZNE. Tych meduz była cała masa w miejscu, gdzie mieszkaliśmy - przy brzegu naturalnie znajdowały się te martwe. Idąc raz na spacer wzdłuż plaży byłam świadkiem wielu makabrycznych zabaw dzieci z udziałem meduz właśnie, kiedy to dziabały je patykami lub szturchały palcem, w nadziei że się poruszą :D
Trudno być na Helu i nie trafić do fokarium, bo szwendając się w KAŻDYM kierunku i tak się do niego trafi. Za wejście płaci się symboliczne 2zł a możliwość pooglądania zwierza z bliska jednak daje radość ;) Jeśli mogę coś doradzić, to warto jest się udać już ok. pół godziny, 20 minut wcześniej. Można wtedy zająć dość dobre miejsca, w pierwszym rzędzie przy barierkach skąd jest najlepszy widok.  Najbardziej podobało mi się, jak już ok. 20 minut przed planowaną porą karmienia ustawiały się w kolejce przy miejscu, z którego nadchodzą trenerki z pokarmem. Śmiałam się, że przypominają mi peryskopy :D
Jedna z fok była bardzo towarzyska i często podpływała do brzegu...
Po karmieniu jedna z żarłocznych fok postanowiła sprawdzić, czy coś tam czasem nie zostało...:D
I poszliśmy nakarmić siebie - do Starej Tawerny Helskiej. Najmocniejszym punktem zdecydowanie był wystrój...
 Minęliśmy parę razy śliczną kamieniczkę...
 Potem ruszyliśmy pod latarnię morską, ale powstrzymaliśmy się od wejścia - ja w sumie nawet bym nie pogardziła, ale kolejka była straszna, ból pleców mojej Mamy - nie mniejszy...
I finalnie dotarliśmy na D-Day. Widowisko było zorganizowane z niesamowitym rozmachem, do tego jeszcze niezwykła dbałość o detale...coś wspaniałego. Dobrze było zobaczyć to z bliska, gorzej - uświadomić sobie, że Ci ludzie faktycznie tam walczyli. Nierzadko nawet młodsi ode mnie. Gotowi poświęcić życie za ojczyznę... Żołnierze, na których trafiłam byli w doskonałych humorach i nawet upominali się o zapłatę w formie całusa :P
 Popis dali też pirotechnicy - wybuchy i wystrzały były niezwykle realistyczne.
Kiedy umarli powstali i pokłonili się, również i my oceniliśmy straty - mech we włosach, pył w oczach, niezliczone dm3 dymu w płucach...I piękny widok za nami, na las.
Droga powrotna do naszej miejscowości wiodła m.in przez Władysławowo, w którym w sumie jako jedyny interesujący punkt uznałam "spółdzielnię", która bardzo przypominała mi rodzime GS-y A takie sklepy lubię bardzo :D
Fajnym elementem krajobrazu było też wesołe miasteczko...
A to widoczek z drogi do Pucka...farma wiatracza
Rozczarowało mnie baardzo Władysławowo - może dlatego moje odczucia są takie a nie inne, że wdrapałam się na ósme piętro budynku Urzędu Miasta by wejść na wieżę widokową, a na miejscu okazało się, że wejście dla trzech osób kosztowałoby nas 45 złotych...i jak dla mnie, to trochę za dużo sobie liczą za to, co mają faktycznie do zaoferowania. 

2 komentarze:

  1. pięknie, bardzo lubię hel. piekne zdjątka

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne zdjęcia! Hel uwielbiamy - szczególnie zimą:) Z Władysławowa przywieźliśmy podobne wrażenia:(

    OdpowiedzUsuń