czwartek, 27 października 2011

Gdańsk poza Blogowaniem. Turystyczny kicz.

W Gdańsku byłam po raz drugi w życiu. Właściwie to w poprzednich postach jeszcze niezupełnie wróciłam z Wybrzeża z okresu wakacji, a już udało mi się tam wybrać po raz kolejny :P Ale ten fakt pominąć można milczeniem. Lub nadal czekać na tak zwany ciąg dalszy. Który nastąpi, na pewno, ale gdzieś w bliżej nieokreślonej przyszłości.
W każdym bądź razie, w sierpniu zwiedzając Trójmiasto w sumie zatrzymaliśmy się na dłużej tylko w Sopocie, a poza tym zwiedzaliśmy Półwysep Helski. Gdańsk zatem zrekompensowałam sobie w październiku. A październik zrekompensował mi kilka deszczowych poranków świetną pogodą w ten weekend. Nie było może najcieplej, to fakt, ale pogoda jak na turystyczne wycieczki wymarzona.
Jak wspomniałam, w Gdańsku byłam po raz drugi. Raz pierwszy miał miejsce jakieś dziesięć (?) lat temu, siąpiło, było buro, a z bramy prowadzącej na główną turystyczną arterię uderzał intensywny zapach(to złe słowo) uryny. I tak naprawdę, szczerze znielubiłam to miasto, bo przez jakąś-tam wycieczkę straciłam cały dzień na plaży. Mentalność i logika ośmiolatki, proszę wziąć na to poprawkę ;-)
Podróż do Gdańska była na pewno bardziej komfortowa niż Z, o ile oczywiście można mówić o jakimś komforcie w przypadku 9 godzinnej jazdy autobusem. Nie ma co jednak narzekać, zawsze mogłam pojechać PKP i nie dojechać wcale. A skoro już dojechałam, to zainstalowałam się z Mamą w hostelu (o którym słowo następnym razem) i po wypiciu herbaty ruszyłyśmy na miasto.
Kiczus vulgaris, czyli standardowy rzucik rzeczno-portowy na Gdańsk. Bardziej turystycznie się nie dało ;)
Kiczus vulgaris vol.2, czyli Żuraw w natarciu:
I kicz po raz trzeci i ostatni, rzut na część Gdańskiej starówki z drugiej strony: 
Do tego budynku natomiast zapałałam od razu wielką miłością, z bliżej nieokreślonych mi przyczyn. Kontemplowałam w każdym bądź razie jego urodę kilka(naście) razy przy każdym przechodzeniu obok niego. Historia z Sopockim Sheratonem się nie powtórzyła, zdjęcie uważam jest całkiem ok :D
A to knajpa, w której pani Gessler robiła swoje rewolucje. Z zewnątrz niewiele wskazywało na to, aby cokolwiek mogło w środku zachwycić. A z wrodzonej fobii do ryb z całą pewnością ich oferta nie zachęciłaby mnie do wejścia.
Szczęśliwi, którzy idą do pracy...
Nie będę was męczyć grą w "znajdź brakujący element" - brakuje Neptuna, chociaż dla mojej Mamy na przykład różnica ta nie jest znacząca. Odnosi się to do pierwszej wizyty, kiedy to niemal przebiegła całą ulicę i dopiero na końcu spytała "Gdzież ten Neptun?!". Wówczas Neptun był, wrażenia natomiast nie.
Szału nie było.
Niektóre uliczki były po prostu genialne. Klimatyczne, ze wspaniałą i zadbaną architekturą. Mało żuli, względnie czysto. Tylko, ha - spróbujcie o szóstej trzydzieści spytać kogoś przy Dworcu Głównym gdzie jest dom handlowy Madison. Marne szanse na uzyskanie odpowiedzi z sensem, jeden z panów obruszył się wręcz twierdząc że "nie mogę paniom TERAZ odpowiedzieć na to pytanie!"
Pan rybak. ^^
Klimat był. Krzywopatrzący pan też, nie pomógł nawet urok osobisty...
Obcojęzyczna księgarnia broniła się jak dla mnie samym wyglądem. Prawie jak wycięta z brytyjskiego miasteczka makieta ;)
Widok z okna w hostelu...
Przechodząc za pierwszym razem stwierdziłyśmy, że to na pewno jakiś klasztor. Zakon. Albo cokolwiek związanego z religią.
Otóż nie, jak wszystko w XXI wieku i dobie powszechnego zachwytu komercją, to dom handlowy.
Ze Stocznią to w ogóle jest ciekawy motyw, bo samo miejsce wraz z jego niezwykłą historią jest dla mnie niezwykle interesujące i przyciąga mnie od kilku dobrych lat, kiedy zainteresowałam się tym tematem bliżej. Nie miałam okazji podziwiać Stoczni z bliska, a mam jeszcze takie dość nietypowe zainteresowania jak m.in opuszczone budynki (przy czym polecam stronę Motts'a, który jest absolutnym geniuszem fotografii tego typu). W sklepie z suwenirami spytałyśmy pana obsługanta czy ten autobus to może jeździ w niedzielę. A pan, nie chcąc natrętnie poprzestać na udzieleniu nam zupełnie wystarczającej odpowiedzi że NIE, próbował za wszelką cenę namówić nas na ściągnięcie jego kolegi przewodnika. Nawet stopniowe oddalanie się z miejsca dyskusji nie pomogło i byłyśmy zmuszone stanowczo, acz nadal uprzejmie odmówić. Może kiedyś się uda, a liczę na to bardzo. W związku z powyższym to w sumie jedyne (i dość kiepskie) zdjęcie które mam związane ze Stocznią:
Bar Mleczny, odniosłam wrażenie że w Gdańsku to wprost wszechznany i wszechrozpoznawalny :D Nie dziwię się, bo przy cenach potraw faktycznie stanowią atrakcyjną alternatywę dla drogich restauracji, co dla turystów często bywa atutem :D A wystrój - total retro i pachnie czarem PRLu. Brak tylko przyśrubowanych talerzy, mniemam że z powodów czysto sanepidowskich.
Wroom! Po sierpniowym zlocie mam jakąś sympatię do spotykanych Wynalazków Techniki ;)
A ten wynalazek to już zupełnie inna historia i w dodatku z moich rodzinnych terenów ;-) Nadmienię tylko że aby go pokazać rano Mamie prowadziłam ją niemal truchtem pod hotel, bo a nuż odjedzie...:D



3 komentarze:

  1. "Szczęśliwi, którzy idą do pracy" - po lutowej wizycie w Gdańsku zdjęcie z tym napisem szybko trafiło na pulpit mojego komputera z małą adnotacją: "Szczęśliwsi, którzy z niej wracają";)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam z ogromnym zaciekawieniem, a mieszkam w 3city od paru lat, a pochodzę z okolic Władysławowa, to a propos poprzedniego posta ;)
    A Neptun ponownie na "liftingu" ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale się rozczuliłam zdjęciami mojego kochanego Gdańska. Następnym razem proponuje przejechać się jeszcze autobusem na trasie gdzie kursują autobusy gdyńskie i gdańskie-panowie kierowcy się często ścigają. Ach ta rywalizacja :D
    Ja tam Kuczus Vulgarusy lubię-sentymentalna idotka ze mną, ale kojarzą mi się z wakacjami i miłymi chwilami :D

    OdpowiedzUsuń