Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 listopada 2012

Targowisko książkowości, 26.10.2012

Targi co roku przyciągają tysiące fanów słowa pisanego.
Co roku jest nas, czytających, coraz więcej i chwała że istnieją plany przeniesienia Targów do nowego miejsca. Bo autentycznie robi się ciasno. A mówię tu o niedzieli, która z założenia jest już dniem leniwym i pojawia się tam raczej mniej odwiedzających. Byłyśmy tam tuż po dziesiątej, kiedy nie było kompletnie kolejek (w porównaniu z tym, jak rok temu stałam pół godziny żeby tylko kupić bilet zobaczenie trzech dostępnych okienek było czymś niebywałym). Nabyłyśmy bilety i ... let's enter the wonderland. Pierwszy na mojej liście był Marek Kamiński, którego książkę wygrałam na początku tego roku w konkursie JestKultury, a o której możecie poczytać tutaj. Szalenie mi się podobała, nieraz do niej wracałam, a sam autor okazał się być ciepłym człowiekiem i naskrobał mi kilka bardzo miłych słów w dedykacji. 
Rzecz jasna, żelaznym punktem programu oprócz obecności autorów z dłuugim dorobkiem pisarskim są gwiazdy. Nadal mam wrażenie, że to one przyciągają ludzi bardziej niż książki same w sobie, ale zasadniczo - żaden sposób promowania czytania nie jest zły, prawda? A nuż komuś przyjdzie do głowy jednak tą książkę zakupić...Cieszy mnie jedno. Stoimy w kolejce do Nergala (Tak, kupiłam TĄ książkę TEGO złego Nergala, właśnie po tym jak przeczytałam TEN wywiad w TEJ Gali za 99 groszy). Dzierżę ten swój świeżo nabyty egzemplarz w dłoni, przed nami kolejka - nawet jeszcze nie powala długością i jest czym oddychać. Podchodzą panie z obsługi i mówią, że podpisane zostaną tylko książki. Z karteczkami, notesami i zeszytami proszą nie podchodzić, do zdjęć też raczej nie - i to mi się podoba. To są, było nie było, targi książki. Albo przynajmniej, niech osoby z książkami mają pierwszeństwo.  Nie mogę o Nergalu powiedzieć złego słowa (a to pech, rzekną niektórzy), bo książkę jak należy podpisał i był, bardzo ogólnie rzecz biorąc, bardzo uprzejmy. I ma bardzo ładny, bardzo niski głos. ;) O książce jeszcze tutaj będzie. Stay tuned.
Nie sądzę by przeczytał to ktokolwiek, kto ma jakiś wpływ na organizację ale błagam błagam błagam, przenieście gdzieś stoisko National Geographic. Jest położone w możliwie najgorszym miejscu, bo gdy formuje się DUŻA kolejka (dajmy na to taka, jak do Martyny Wojciechowskiej, a którą zobaczycie na zdjęciu poniżej, choć to jakaś marna 1/3) to w pewnym momencie znajduje się ona dokładnie na wprost głównego wejścia. Co skutecznie utrudnia - stojącym w kolejce utrzymanie strategicznej pozycji (ha! Spodziewacie się kultury na jakby nie było, kulturalnym wydarzeniu? Naiwni Wy, tak samo jak i naiwna byłam Ja; pewnie do momentu kiedy straciłam pęk włosów bo KTOŚ mi je wyrwał) a chcącym przejść do wyjścia tudzież w drugą stronę - przedostanie się. Stałam w kolejce prawie dwie godziny. Było warto. :)
Całą serię Kobieta na Krańcu Świata lubię bardzo, lubię do tych książek wracać, oglądać zdjęcia, czytać raz jeszcze...A inną też sprawą jest, że znaczną rolę odgrywa tu pewnie sympatia do autorki :) Prawda jest taka, że trudno Martyny nie lubić. A jak popatrzeć na to z jaką cierpliwością znosi tarmoszenie i pozowanie do zdjęć z setkami fanów...No dobra. Tylko co jakiś czas nieustraszona zdobywczyni Korony Ziemi sięga do torebki i wyciąga kosmetyczkę wielkości torebki nieco mniejszego kalibru coby poprawić makijaż ;)
Spytana o podróżnicze plany na przyszłość przyznała z rozbrajającym uśmiechem, że są...obszerne. Z późniejszych rozmów na czacie wywnioskować można, że czeka na nas kolejna seria (a zatem i książka!) z cyklu Kobiety... oraz kilka innych ciekawych wydarzeń. Odskakując od planów zawodowych, w swoich książkach wielokrotnie autorka podkreśla o tym jaka jest wysoka, niezgrabna i w niektórych kulturach uznana zostałaby po prostu za brzydką...(tak, właśnie tak dosadnie zostało to ujęte w ostatniej części). Otóż nie. Martyna jest po prostu jedną z ładniejszych kobiet jakie kiedykolwiek spotkałam ;)
I nawiasem mówiąc, ma bardzo ładny tatuaż na lewym przedramieniu. Głosi on, co następuje,Even the longest journey starts with the single step. A jakby tego było mało, jest napisany bardzo, bardzo ładną czcionką. I z tego co udało mi się dowiedzieć, jest to jej własne pismo ;)
W cień tym razem usunął się Szymon Hołownia, który zdaje się bez Marcina Prokopa już nie był dla krejzolowych fanek tak atrakcyjnych...taki pech. Nie zdążyłam do Joanny Chmielewskiej, znów przyuważyłam ten sam przepis na ciasteczka św. Hildegardy na których to upieczenie brakło mi czasu przez okrąągły rok! Nabyłam Pożyczoną-Na-Wielkie-Nieoddanie pierwszą część Kobiety na Krańcu Świata, która zaginęła w akcji (Dobry Zwyczaj Nie Pożyczaj) i Spowiedź Heretyka, która zdaje się jest teraz absolutnym numerem 1, zwłaszcza wśród tych, którzy jej nie czytali. Na zdjęciu poniżej; stoisko NG.
A na koniec...potrzeba matką wynalazku

sobota, 4 lutego 2012

"Wyprawa" Marka Kamińskiego. Na 5 z plusem.


Temat jest jak najbardziej na czasie, bo idąc wczoraj od przystanku do Lidla po drugiej stronie ulicy, miałam wrażenie że właśnie zdobywam biegun. Temperatura charakterystyczna dla okolic koła podbiegunowego, przenikliwy wiatr i równocześnie - ostre słońce jakoś nasuwały mi bezpośrednie skojarzenia z lodową pustynią.
Wydawałoby się, że polarnik ma do napisania książki ograniczone pole manewru. Mocno ograniczone. Lubimy przeżywać z kanapy niesamowite spotkania na obcych lądach, oglądać egzotyczne zdjęcia i trochę w duchu zazdrościć wylegującym się na śnieżnobiałych tropikalnych plażach autorom. Kiedy wygrałam książkę (z autografem ;) ) i dostałam w ręce obiekt ładnie wydany, na grubszych kartkach z lekkim połyskiem, z uroczymi ilustracjami (przywodzącymi na myśl Małego Księcia) przekartkowałam ją na szybko, licząc na opis jednej z licznych wypraw.
Otóż nic bardziej mylnego.
Marek Kamiński, który popularność w Polsce zyskał po zdobyciu - najpierw obu biegunów w 1995 roku, a potem po wspólnej wyprawie z Jankiem Melą, napisał niesamowicie głęboką, poruszającą książkę, która sięga o wiele dalej niż na bieguny Ziemi. Raczej dotyka biegunów naszej duszy. Podzielona na kilkanaście dość krótkich rozdziałów, z których każdy stanowi odrębną historię - choć integralną z poprzedzającą i następującą po niej opowieścią, daje się czytać z wyraźną przyjemnością, wydzielając sobie dawkę przemyśleń na dany dzień. Chociaż jeśli będziecie w stanie powstrzymać się od czytania dalszych rozdziałów, wyznaczę chyba jakąś nagrodę.
Spotkałam się z opinią, że w "Wyprawie" autor umieszcza pseudofilozoficzny bełkot którego po prostu nie da się czytać. Przyznam szczerze, że uważam taką opinię za bardzo krzywdzącą - to fakt, książka opisuje sporo powszechnie znanych prawd, ale ukazuje je w ładny, głęboki sposób poprzez pryzmat arktycznych doświadczeń podróżnika. Siedząc na kanapie nie jesteśmy, tak jak w przypadku innych książek podróżniczych, bombardowani feerią kolorów, festiwalem zdarzeń i eksplozjami dźwięków egzotycznych instrumentów. Wszechobecna cisza panująca na lodowych pustyniach skłania nas do wyciszenia; zaglądamy w głąb siebie, odkrywając pod szybkim czytaniem kolejnych linijek ukryty sens. Wydaje mi się, że właśnie w tej ciszy i spokoju, tak dalekiej od nachalnych i wciskanych nam euforii i przeżyć, kryje się magia tej książki. 
"Wyprawa" zabiera nas w podróż po własnym wnętrzu i pozwala odkryć, że tak często przeżywane uczucia jak smutek, samotność wśród ludzi, frustracja, też do czegoś prowadzą. To także znakomity przykład dla tych, którzy zniechęcają się, gdy nie widzą od razu efektów. Wszystkie wyprawy Marka Kamińskiego spotykały się na początku z oporem społeczeństwa, niedowierzaniem - a jednak dzięki silnej wierze i mocnemu pragnieniu dążenia do celu jakoś się udało osiągnąć - chociaż pośrednio - swoje postanowienia.
Zapewne gdybym nie sięgnęła - przypadkowo zresztą - po "Wyprawę" pewnie żyłabym w przekonaniu, że serwowane są nam tam podobne opisy przeżyć i krajobrazów jak w większości podróżniczych książek. Jest to jednak coś innego; taka magia książki, w której "będzie dobrze" jest poparte konkretnym doświadczeniem i świadomością, że czasem nawet tak znienawidzone przez nas słowa mają sens.

Z książki wynotować można dziesiątki ciekawych cytatów i myśli - z racji że mam swój egzemplarz pozakreślałam sobie wszystko,co ciekawsze. Wypiszę kilka swoich ulubionych...
"Być może dzieje się tak, że życie zatrzymuje nas w jakimś miejscu po to, abyśmy dojrzeli do realizacji swojego głębokiego celu, a gdy już dojrzejemy, wypuszcza nas z objęć i maszerujemy dalej we właściwym kierunku"

"Kiedy coś jest w nas słabe jak wątła roślina, która musi się przyjąć, trzeba najpierw pozwolić żeby idea okrzepła, wzrosła. Warto wtedy rozmawiać z ludźmi, którzy nie będą nas gasić, tylko wspierać."

"Gdy dochodzimy do punktu z którego możemy spaść, jest on także punktem z którego widać najwięcej."

"Życiowe spełnienie, dążenie do jego osiągnięcia nie polega na mnożeniu i konsumowaniu wrażeń."

"Na ile otoczenie pozwala dzieciom i młodym ludziom marzyć? A na ile przymusza ich do tego, żeby mieścić się w ramach określających sposób w jaki wolno nam marzyć?"

"Czy jest tak jak mówią inni, skoro nigdy tam nie byli?"

"Na ogół chcemy od razu odkrywać niezwykłe rzeczy, ale przy tej okazji możemy przeoczyć coś, co jest blisko nas, pod ręką."

A oto ten mój ulubiony, który chyba zawiśnie na mej Ścianie Chwały:
"Otoczenie chce człowieka zamknąć w swoim horyzoncie, a jeśli pojawia się ktoś, kto pragnie poza ten horyzont wyjść, reakcją Otoczenia jest negacja."

środa, 18 stycznia 2012

Fenomen Larssona; słowo o trylogii przed filmem ;)

Mało jest książek, które pomimo nadmiernego medialnego zainteresowania bronią się zawartością. Zwykle po przeczytaniu pojawia się rozczarowanie - piętrzące się w księgarniach stosy tej samej książki, plakaty, reklamy w gazetach i na każdej stronie internetowej zwykle są objawami rodzącego się Kultu Kiczowatej Książki.

Broniłam się rękami i nogami przed trylogią Larssona, bo jak to zwykle bywa z tymi hitami-jednego-miesiąca, zmarnowałabym parę godzin (dni, sądząc po długości) tocząc nierówną walkę z literaturą ciężkiego kalibru, po czym i tak bym się poddała. Ale książka sama mi wpadła w ręce. I wtedy to już po prostu nie wypadało jej oddać, nawet się z nią nie zmierzywszy. No i wsiąkłam.

Stieg Larsson został już otoczony należną czcią w swoim kraju i poza jego granicami. Na miejscu byłoby też dorzucenie, że trylogia ma zasięg ogólnoświatowy i ludzie od Tokio po Nowy Jork zaczytują się w jego książkach. Biografię wszyscy znają; wszyscy wiedzą, że sam autor sławy która teraz na niego spływa nie doczekał. O samych książkach też trudno jest cokolwiek napisać, żeby od razu wszystkiego nie wychlapać i nie zepsuć przyjemności z lektury tym, którzy jeszcze mają ją przed sobą.

Właściwie o Trylogii wszystko wiedzą wszyscy, a najlepiej ci, którzy jej nie czytali (czyli tak jak to zwykle bywa w naszym kraju). Podstawowe informacje o bohaterach wie każdy, teraz szczególnie ze względu na szeroko reklamowy film Finchera. Trylogia to doskonały kawałek kryminału, i śmiało mogę powiedzieć, że teraz już klasyk swojego gatunku. Akcja rozwija się perfekcyjnie, trzymając w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Przez niespełna dwa tysiące kartek, a na tyle łącznie składa się cała kolekcja książek, ponudzić się raczej nie można. Charyzmatyczne postacie - zbudowane na zasadzie idealnego kontrastu, wyrazista akcja i jej stale rosnące tempo. Imiona głównych bohaterów zna też każdy, kto ogląda reklamy w telewizji - Lisbeth (tak, na litość boską, to jest LISBETH. Nie LISABETH.) i Mikael tworzą, moim zdaniem, tandem idealny. Nieśmiało tylko rzucę, że filmowy image Rooney Mary pasuje perfekcyjnie, a może nawet i lepiej, do moich wyobrażeń o bohaterce. Lepiej trafić nie mogli.

Nakreślając ogólnie znaną szerokiej publice fabułę - wszystko zaczyna się od zaginięcia Harriet w latach 60. W intrygę, która sięga aż do czasów teraźniejszych, wplątany zostaje dziennikarz gazety Millennium - Mikael Blomkvist, który ma ją odnaleźć. A potem genialna hakerka - Lisbeth Salander. Między dwiema diametralnie różnymi osobowościami nawiązuje się pewnego rodzaju więź...i intryga nam schodzi na drugi plan. Wątki - a tych jest wiele - przeplatają się jak w kalejdoskopie. Ale każdy ma swoje miejsce. I żaden nie pozostaje bez znaczenia dla rozwoju akcji. Jeśli lubicie kryminały, w których dużo się dzieje - takie, które wciągają do tego stopnia, że człowiek nie zaśnie dopóki nie dokończy "rozdziału" (a potem kolejnego, kolejnego i kolejnego), to Larsson napisał coś, co idealnie wkomponuje się w Wasze gusta.

Filmy jeszcze przede mną - na "PoSesji" zaplanowałam amerykańską wersję, a później mam zamiar zobaczyć jeszcze szwedzką ekranizację. Ktoś czytał, ktoś był w kinie? :-)

niedziela, 6 listopada 2011

Targi Książki w Krakowie. 5-6 listopada.

Krakowskie Targi Książki to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. W ubiegłym roku, jeśli wierzyć liczbom, przewinęło się przez nie 32 tysiące odwiedzających - w tym jestem skłonna stwierdzić, że nawet więcej. Ponad 500 wystawców, blisko 400 autorów. Cztery dni dzikiej uciechy i polowania na okazje dla wszystkich moli książkowych. I nie tylko, ale o tym dalej.
Targi są zlokalizowane w łatwo dostępnym miejscu (przynajmniej dla mnie), choć uważam za gigantyczny nietakt, tak, właśnie NIETAKT fakt, że miasto Kraków zapragnęło właśnie w ten weekend poprawiać tory. Czy cokolwiek, ale wymagające jazdy dookoła całego Starego Miasta, by pokonać trasę którą normalnie tramwajem przejeżdża się w trzy minuty. Pech chciał, że akurat w sobotę musiałam pojechać wydrukować sto(s) kartek na zajęcia i znalazłam się w ścisłym centrum. Dojazd 14 na przystanek Centralna zajął mi chyba z godzinę. Ale przynajmniej siedziałam (luksus wsiadania baardzo daleko). Na ostatnim przystanku przed targami ludzie dopychali się na siłę, byle tylko wsiąść. "Pan wejdzie tu wyżej bo sie drzwi nie zamkno!" i tego typu metody przechytrzenia maszyny. Ale pojechaliśmy.
Nigdy wcześniej nie byłam na Targach Książki i miałam nawet wątpliwości czy aby trafię na te hale (ale w końcu zawsze można iść za tłumem) ale kolejka była widoczna bez większych problemów już z tramwaju. Jeśli ktoś kiedyś był w tamtych okolicach, to kolejka pierwszego dnia zakręcała za lecznicę. Nie zrobiłam zdjęcia, bo tak bardzo się spieszyłam żeby zdążyć przed tabunem ludzi z tramwaju, chociaż co bardziej krzepkie staruszki i tak mnie wyprzedziły. Tak było w połowie drogi...
Wieelki minus ode mnie za opłatę przy wstępie. I nie chodzi o to, że muszę zapłacić te symboliczne 5 zł - ok, w końcu to 5 zł i za tę samą cenę miałabym ze dwie tabliczki kiepskiej czekolady, ale o fakt, że płaci się za każdorazowe wejście na teren targów. Co oznacza, że jeśli wyjdziecie, bo nie satysfakcjonuje was kilometrowa kolejka po obiad, i pójdziecie na pobliską stację benzynową, to ponowne wejście kosztuje was znów 5zł. Lub 7, jeśli nie przysługuje wam bilet ulgowy. Toteż, jeśli się zagapicie i będziecie szli w stronę świeżego powietrza, to znajdziecie się na świeżym powietrzu i z dylematem - wyjść na zewnątrz i już nie wrócić czy znów stać w kilometrowej kolejce do kasy? Ja wybrałam się na targi w sobotę i w niedzielę. W sobotę, w okolicach godziny 13, gdy nastąpiło tłumowe apogeum w końcu się poddałam i wróciłam do domu. Moment w którym przestałam poruszać się samoistnie a zaczęłam płynąć z tłumem uznałam za decydujący. W niedzielę było luźniej i to była chyba główna zaleta. Można było pooddychać. 
Patrząc na te tłumy od razu nasuwa się pytanie - skąd zatem stwierdzenie, że Polacy nie czytają? Ja wiem. Tłumy przyszły pooglądać "panów z telewizji". I tak obserwując ludzi byłam ciekawa ileż z nich przyszło faktycznie znaleźć jakieś interesujące książki, upolować jakąś okazję, spotkać się z lubianym, chociaż niszowym autorem. Dla porównania - przy gwiazdach takich jak Piotr Kraśko czy Wojciech Cejrowski, powszechnie znanych szerokim masom z TiWi, ludzie tłoczyli się jak mrówki. Joanna Szczepkowska za to nie miała z kim porozmawiać i siedziała sama. No. To idźmy za tłumem.

Jestem ciekawa "książkowego" debiutu Artura Barcisia i żałuję, że nie byłam w piątek na Targach by go spotkać. Niesamowicie go cenię jako aktora i chętnie sprawdzę, jak sobie radzi z pisaniem ;-) Dwa razy nie udało mi się spotkać Jacka Dehnela (ku czemu miałam okazję w lokalnej bibliotece jakieś dwa lata temu), choć wczoraj byłam nawet dłuższą chwilę przed 12 i już go nie zastałam. Miałam bardzo bardzo ochotę udać się na spotkanie z Gretkowską, ale tłum wypchnął mnie wcześniej i zniechęcił do powrotu. Miałam jeszcze wczoraj w planie spotkać Marka Krajewskiego, ale nie wyszło z powodu wyżej wspomnianego...
Dzisiaj zaplanowałam czas staranniej, chcąc zobaczyć maksymalnie dużo w minimalnym czasie, bo bezcelowe łażenie wśród tylu ludzi mnie niesamowicie wczoraj zmęczyło (nie na tyle jednak, bym zrezygnowała z wycieczki do centrum handlowego z outletami i późniejszego przetranskrybowania 115 zdań) Od razu rzuciła mi się w oczy jakaś gigantyczna, wijąca się kolejka - która, jak podejrzewałam, wiodła do jakiegoś celebryty. O tym się nie przekonałam, bo kolejka zakręciła w prawo, a ja poszłam na wprost, chcąc zobaczyć książki kucharskie wydawnictwa Filo (które wydaje książki Nigelli Lawson, Jamie'go Olivera, ostatnio Sophie Dahl). Za to napotkałam Annę Dereszowską, czytającą dzieciom bajki ;)
Ciekawość czytelników portali plotkarskich zaspokoję stwierdzeniem, że Dereszowska jest bardzo ładną kobietą i całkowicie normalną, bez objawów żadnego celebryckiego skrzywienia na które zapewne wszyscy liczą. Porusza się normalnie bez ochroniarzy, nie zadziera nosa, zakładam że gdyby ją zaczepić i poprosić o autograf stosując podstawowe zasady savoir-vivre'u nie robiłaby z tego żadnego problemu. Dzisiaj to cały splendor padł na Marcina Prokopa i Szymona Hołownię, do których zresztą nie omieszkałam też się ustawić w kolejce. Tutaj następuje kwintesencja i apogeum "telewizyjności i celebryckości" tego wydarzenia - nie jestem pewna, czy marna 1/4 osób stojących w gigantycznej kolejce, zawijającej się początkowo chyba dwukrotnie wokół narożników, miała w ogóle pojęcie że oni coś napisali i że robią cokolwiek poza wyginaniem się przed Foremniak i Chylińską w sobotnie wieczory. Teksty roku to jednak leciały od trzech dziewcząt, na moje oko gimnazjum (o czym upewniłam się potem gdy stwierdziły że mają TAAKI problem z pierwiastkami!) stojących za mną. Ogólnie, umierały z wrażenia że ZARAZ ICH SPOTKAJĄĄ! od momentu gdy ustawiły się w kolejce. A to nastąpiło jakieś 20 minut przed tym, jak w ogóle się pojawili. Z ogólnej ich opowieści wywnioskowałam, że Hołownia stanowi dla nich jakiś niezbyt wiele znaczący dodatek do Prokopa, no tam "se stoi koło niego, nie? i ma jakiś program w religia tiwi" ale szału nie ma. Potem nastąpiły dywagacje - no bo po co one tutaj stoją? No to jakiś tylko podpis jest, nie, takich dwóch facetów co prowadzą Mam Talent, piszą ponoć książki, mają swoje programy i są rozpoznawalni na świecie (przy tym ostatnim mało nie udławiłam się gumą do żucia). W momencie kiedy podeszliśmy na tyle blisko, że byli widoczni z daleka, dziewczęta mało nie pomdlały z wrażenia. "Omójbosze jaką-on-ma-śliczną-koszulę!!! Aaaa, ojesuuu, różową w kratkę! No nieee, cały czas mnie będzie kusiło żeby mu powiedzieć "Ale masz ekstra koszulęę!" " A to tylko nieliczne z wielu równie wspaniałych tekstów. Sami przyznacie. Trudno zachować powagę w takiej sytuacji. Jak już się dostałam (przez kordon panów ochroniarzy, w sumie jak się nasłuchałam tych niecnych planów ataku i pochwał za plecami to się przestałam dziwić - ba, nawet spytałam czy zdarzają się ataki rozhisteryzowanych fanek) do stolika, to nawet udało mi się parę słów z panem Hołownią zamienić. I stwierdzam, że to ciepły i przesympatyczny człowiek ;) Zdjęć żadnych nie mam. No wybaczcie. Za słabe łokcie.

Nie spodziewajcie się tutaj stosu łupów zakupionych na Targach. Bardzo chciałam kupić książkę Sophie Dahl, ale chyba zbyt dużej różnicy cenowej się spodziewałam i jej właściwa "cena targowa" mnie nie porwała na tyle, by kupić ją akurat dziś. Doliczając wstęp na targi, wyszło mi tyle samo jak przy kupnie w Empiku. Dużą różnicę zauważyłam przy Złotej Księdze Czekolady (11zł) i miałam w sumie ochotę ją kupić, ale potem sobie uświadomiłam że przez nadchodzące miesiące raczej dłuuuugo jej nie wykorzystam. Po co ma leżeć odłogiem, skoro za tą cenę mogę kupić Nigellę lub Jamie'go Olivera z ich szybkimi, praktycznymi obiadami. Wychodząc poza tematykę kulinarną, dobrą ofertę drugiego dnia miało stoisko National Geographic, -40% od wystawionej ceny. Tutaj jednak wszystkie tytuły, które chciałam mieć zdążyłam kupić wcześniej, a wśród wystawionych książek nic nie zachwyciło mnie na tyle by natychmiast je kupić. Miałam w ręku autobiografię Agassiego, ale też zrezygnowałam (złotówka różnicy...). Żeby nie było że jestem sknerusem i zrzędą i poszłam na Targi pogapić się na celebrytów (nie zdążyłam na Kasię Cichopek!!!) straciłam wszelkie hamulce jak zobaczyłam trzeci tom 1Q84 i właściwie to kupiłabym tą książkę nawet gdyby ktoś chciał mi ją sprzedać za 80zł.  Może ja nie umiem szukać - jeśli ktoś potrafi, niech się ze mną podzieli receptą. Jedyne książki jakie widziałam po 10 zł to modlitewniki i żywoty świętych.  A, kupiłam coś jeszcze. Ale tym łupem na razie podzielić się nie mogę ;)

A to...do wypróbowania. Może dzięki św. Hildegardzie poranne wstawanie będzie łatwiejsze ;-)
Pytanie - Czy wybiorę się na targi w przyszłym roku? Ma dla mnie jedną, oczywistą odpowiedź. Oczywiście, że tak.

Pomna tegorocznych doświadczeń, wybiorę się tam jednak w glanach, przewiewnym ubraniu i z własnym aparatem tlenowym.